MY - KALISZ POMORSKI - OKOLICE - ŚWIAT
Ostatnie lato w Kallies (III)

- Zobacz, zawracamy! – nieomal krzyknęła Helena, ciągnąc męża za rękę, by zawrócił spod schodów do pałacu.

W pośpiechu, by przybyć punktualnie o godzinie 7. wieczorem na umówione spotkanie z właścicielką Rittergut Kallies, Anną Zühlke, nie zauważyli gospodyni, która wyszła przed pałac, by powitać ich w parku, zaraz za bramą od strony Friedrichstraβe. Zresztą, czekała na nich nie sama. Przy okrągłym klombie pełnym kwiatów, stał wózek z małym dzieckiem. A nad nim pochylała się Frau Zühlke, czule zagadując malucha. Gdy podeszli bliżej, gospodyni wyprostowała się słysząc nie tyle ich kroki, co chrzęst żwiru jakim wysypano alejki. Skrupulatnie zamiatane i grabione co sobotę.

– A, witajcie, witajcie. Pięknie wyglądasz moja Helenko. Dawno cię nie widziałam. A to zapewne twój mąż?

Radca Koch skinął głową i podszedł bliżej z wystawionym przed siebie bukietem herbacianych róż.

- Cudowne róże. Dziękuję. Ale proszę je jeszcze potrzymać…

Anna Zühlke, mimo swoich 84. lat, poruszała się żwawo, chociaż o lasce. Znowu pochyliła się nad dzieckiem w wózku. Pocałowała je. – To wnuk Hans-Joachim, syn mojego syna Horsta i jego żony Charlotte. Niestety, nie poznacie ich dzisiaj, bo musieli wyjechać na ważne spotkanie w sprawie naszych lasów (Pechflieβer Wald) nad Drawą. Wiesz gdzie to jest, Helenko? No tak, zabierałam przecież tam ciebie na pikniki.

- Te lasy leżą przy moście nad Drawą, w połowie drogi z Kallies do Dramburg, po jej prawej stronie, nad Gross Dammsee (jeziorem Wielkie Dąbie). Jest tam leśniczówka Pechflieβ oraz rybakówka, nazywana tak samo jak most,  Spiegielbrück – wyjaśniła mężowi, bardzo kompetentnie, Helena.

Frau Zühlke w tym czasie pchała wózek w kierunku pałacu. Patrzyła przy tym to na wnuka, to na kwiaty, które darzyła szczególną miłością. Zajmował się nimi specjalnie do tego wyznaczony ogrodnik, obsadzający kilka razy w roku klomby oraz wymieniający doniczki z różnokolorowymi kwiatami, jakie ustawiano na schodach przy frontowym wejściu. Dzięki temu, tak jak teraz, nabierało ono charakteru przedsionka barokowej rezydencji.

Ledwie babcia z wnuczkiem dotarli do schodów, a już zakrzątnęły się przy małym Hansie-Joachimie, dwie pokojówki. Malca wyraźnie ucieszył ich widok.

- No tak, dzieci lubią być rozpieszczane. A ja jestem pewnie nazbyt surowa. Ale tego nauczyło mnie życie. W końcu od śmierci mojego męża w 1909 roku… Ile to lat minęło? Och, już 35! Sama zarządzam naszym majątkiem. I musiałam się dużo, bardzo dużo nauczyć – mówiła w stronę radcy Kocha.

Jak tłumaczyła, po śmierci Johanna Zühlke majątkiem zarządzali początkowo inspektorzy. Ale wkrótce wszystko wzięła w swoje ręce. I radziła sobie doskonale nie komplikując niczego. Jej zasady postępowania były proste, przejrzyste, a ona sama skromna. Potrafiła osobiście prowadzić powóz objeżdżając rozległe dobra, by doglądać upraw roślin i hodowli zwierząt.

- To od czego macie ochotę zacząć wasze odwiedziny? Proponuję, aby twój mąż najpierw poznał co kryje w sobie kaliski pałac – gospodyni zwróciła się do Heleny.

- I by w hallu wręczył pani, jak należy, róże – dodała z uśmiechem Helena.

Tak się stało. Bukiet zaraz powędrował do rąk gospodyni, a następnie do wazonu. Frau Zühlke wzięła pod rękę Helenę i obie zaczęły oprowadzać radcę Kocha po pokojach.

Z hallu wejściowego, drzwi na prawo prowadziły do dużej sypialni, drzwi na lewo do Zielonego Salonu, a podwójne drzwi na wprost do drugiego hallu z kręconymi, drewnianym schodami na końcu. W dół do piwnicy, a w górę – na piętro. Przed schodami, odchodził w lewo korytarz, z którego skręcało się w prawo do jadalni, a w lewo do wspomnianego już Zielonego Salonu.

- Za Zielonym Salonem, w bocznym skrzydle pałacu, jest Salon Czerwony. I teraz ja w nim rezyduję – Anna Zühlke prowadziła gości labiryntem sal. – Apartament na piętrze oddałam młodym. Bez żalu, bo stamtąd widziałam tylko park. A z tego pomieszczania, w którym mieszkam, widzę z jednego okna park, a z drugiego dziedziniec gospodarczy. Dlatego zawsze wiem, co gdzie się dzieje. I jak mój syn prowadzi sprawy majątkowe, bo zrobiłam go dziedzicem Rittergut Kallies. To prowadź męża Heleno do jadalni, a ja tu jeszcze wydam polecenia…

Gdy powoli, rozglądając się, przechodzili z Czerwonego Salonu, przez Salon Zielony i korytarz do jadalni, Helena opowiadała mężowi o byłej już, jak się okazało, właścicielce Rittergut Kallies. Mówiła, że do niej szło się z każdym zmartwieniem i prosiło o radę. A ona, niczym najlepsza matka, zawsze wiedziała, co zrobić i jak pomóc. Dlatego tak bardzo ufali jej pracownicy, nie szczędząc w robocie sił. Zawsze mogli na nią liczyć, tak jak ona na nich. W odruchu dobroci stać ją było na wiele. Często zatrudniała bezrobotnych, ale nie dlatego, że tak zrobić należało. Tylko dlatego, że litowała się nad nimi, dając pracę i zarobek.

W jadalni, rozświetlonej chylącym się ku zachodowi słońcem, przez dwa duże okna, już podano kawę. Na bocznej ścianie wisiał duży plan w brązowych ramach, podpisany na dole: „Schloss Kallies Hochparterre”.

- Zobacz, ile tu za oknami widać zieleni. To rozlewiska rzeczki Mühlenflieβ (Drawicy), jaka płynie pod pałacem i oddziela go od Maulbeerweg (ul. Strzeleckiej) – Helena wychyliła się przez otwarte szeroko okno i nasłuchiwała koncertu żabich rechotów.

- Maulbeerweg dlatego, że obsadzono ją morwami, których liśćmi żywią się jedwabniki. Nici z ich kokonów wykorzystywały liczne dawniej w Kallies warsztaty sukiennicze – dodała nadchodząc Anna Zühlke.

Ale Koch wciąż wpatrywał się w plan parteru pałacu. Wreszcie oderwał od niego wzrok i przysiadł się do pań.

- Bardzo interesujący układ pomieszczeń. Troszkę zawiły, bo niesymetryczny – zaczął rozmowę radca.

- Symetrycznie jest na piętrze. Natomiast piwnica, której wizytację sobie darujemy, jest jeszcze bardziej niesymetryczna, niż parter – wyjaśniła gospodyni, nalewając własnoręcznie kawę.

- Kawę prawdziwą i tak pachnącą, jak dawne, dobre czasy – zadumał się Koch.

- W Berlinie takiej kawy pewnie już nie ma? Tylko zbożowa? – odgadła jego myśli Anna Zühlke.

Helena popatrzyła na męża i porozumiewawczo, ale bardzo dyskretnie, skinęła głową. W ich języku znaczyło to, że można swobodnie rozmawiać. Bez obawy, że ktoś podsłucha i doniesie na gestapo. A za krytykę trudności zaopatrzeniowych związanych z wysiłkiem wojennym, tak jak i za brak wiary w zwycięstwo – groziła teraz w III Rzeszy tylko jedna kara. Ostateczna.

- Gdyby w Berlinie brakowało tylko prawdziwej kawy. Tam brakuje już wszystkiego, a najbardziej bezpieczeństwa i spokoju. Zna pani piękny Stettiner Bahnhof, gdzie przyjeżdżają pociągi z Kallies. Dowiedziałam się właśnie od brata, że tuż po naszym wyjeździe został zbombardowany. W dzień, bo Amerykanie nadlatują nad miasto już bez osłony nocy. Anglicy to bombardowali przynajmniej tylko w ciemności. Ludzie wspominają teraz, co dosyć absurdalne, naloty ich maszyn z żalem – powiedziała Helena.

– Na propagandowych zdjęciach w gazetach widać naszych dzielnych żołnierzy, którzy czekają w gotowości przy działach ustawionych na trzech wielkich, betonowych wieżach, zwanych Flakturm. Ale amerykańskie samoloty nadlatują w tak wielkiej liczbie, i zrzucają tak silne materiały wybuchowe i zapalające, że Berlin powoli zamienia się w miasto gruzów. W miejsce wielkiej zagłady… – pozwolił sobie na niezwykłą, bo szczerą wypowiedź radca Koch.

– Coraz więcej czasu spędzamy w schronach. Zazwyczaj schodzimy do piwnic naszej kamienicy przy Kleist Strasse, chociaż ja, z racji pracy w ministerstwie finansów, mam z żoną przydział do uchodzących za najbezpieczniejsze, bunkrów we wnętrzu Flakturm przy Bahnhof Zoo. Żelbetonowe ściany tej budowli mają po trzy metry grubości. Ale trudno tam ciągle biegać przez płonące ulice czy odsłonięty Viktoria Platz. No i przeciskać się do wejścia w wielotysięcznym tłumie…

- Trzy metry grubości? To więcej, niż ściany gotyckich piwnic naszego pałacu – zdumiała się gospodyni.

- Trudno w to uwierzyć, ale mimo tych  strasznych warunków, ludzie nie tracą poczucia humoru. I przykładowo, oznaczające schrony przeciwlotnicze litery LSR (Luftschutzraum), jakie wymalowano na ścianach, ludzie po cichu czytają jako Lernt schnell Russisch (ucz się szybko rosyjskiego) – zmieniła nieco temat Helena.

- Cóż to za makabra! Wiem już, że Rosjanie atakują od wschodu, a na zachodzie doszło do lądowania Anglików i Amerykanów w Normandii. My w Kallies pewnie też już niedługo będziemy żyć w spokoju. Coś czuję, że to nasze, ostatnie lato w tym mieście – załamała ręce Anna Zühlke.

Zapadła cisza. Trwała dłuższą chwilę. Przerwał ją głos Heleny, gdy zaczęła powoli recytować wiersz:

„Kiedy przyszli po komunistów, nie protestowałam. Nie byłam przecież komunistką.

Kiedy przyszli po związkowców, nie protestowałam. Nie byłam przecież związkowcem.

Kiedy przyszli po Żydów, nie protestowałam. Nie byłam przecież Żydówką.

Kiedy przyszli po mnie, nikt nie protestował. Nikogo już nie było.”

Gospodyni wstała, podeszła do Heleny i ucałowała ją przez łzy, jakie im obu popłynęły po policzkach.

- Ten wiersz napisał pastor berlińskiej parafii Dahlem, Martin Niemöller. Zamknęli go w obozie. Pewnie już nie żyje – powiedział Koch.

- I my nie wiemy, ile jeszcze życia nam pozostało - Anna Zühlke wzięła Kocha i Helenę za ręce. – Ale dopóki żyjemy, to żyjmy. Każdego lata miałam w pałacu pełno gości. Teraz nie przyjechał nikt. A jedzenia wciąż nam nie brakuje. Już idę zaordynować kolację. Stanowczo musimy zmienić nastrój, skoro nasza przyszłość i tak nie zależy od nas.

Wkrótce na stole pojawiły się półmiski z dawno niewidzianymi przez Kochów wspaniałościami. Wniosła je Luise, od wielu lat prowadząca kuchnię w pałacu. Były smażone ziemniaki z galaretką, węgorz w galarecie oraz wędliny domowego wyrobu. I pyszny, chrupiący chleb, pachnące masło, zielona sałata…

- Rozkosz – wyszeptał Koch.

Gospodyni się uśmiechnęła. Jako życzliwa, ciepła osoba, aż promieniowała dobrem. I radością, gdy mogła je okazać innym. Podzielić się nim.

- To wszystko, co na stole, pochodzi z naszego gospodarstwa. Nie odmawiajcie sobie niczego – zachęcała gości. Sama zadowoliła się rzodkiewkami z twarogiem.

Biesiada, do której podano także ziołowe nalewki, trwała długo. Za oknami jadalni, w ten czerwcowy wieczór, zaczęło się już zmierzchać. Gdzieś na piętrze zegar wybił godzinę dziesiątą. Policzył uderzenia Koch.

- Ależ jeszcze was nie wypuszczę. Chcę pokazać piętro pałacu oraz jedną ciekawostkę, która na pewno pana bardzo zainteresuje - Anna Zühlke pierwsza wstała od stołu.

Weszli w trójkę, krętymi, drewnianymi schodami na piętro, wprost do Sali zwanej Wielkim Salonem. Troje drzwi po jego prawej stronie prowadziło do dwóch pokoi gościnnych i łazienki. Za drzwiami po lewej były dwa pomieszczenia dla pokojówek, kolejny pokój gościnny oraz apartament rodziny syna właścicielki.

Na honorowym miejscu wisiał tu duży portret Johanna Zühlke, tuż obok drzwi, za którymi spał smacznie jego wnuk Hans-Joachim. Johann zakupił dobra kaliskie z pałacem w roku 1880. Według ostatniego spisu właścicieli ziemskich, do Kallies Rittergut należało 666 ha ziemi, w tym 254 ha pól i ogrodów, 38 ha łąk, 300 ha lasów i 66 ha jezior.

Nad schodami było jedno okno, a na przeciwległej, krótszej ścianie, dwa. Między nimi podwójne, przeszklone drzwi prowadziły na balkon nad frontowym wejściem, gdzie zaprowadziła ich gospodyni. Na dworze świecił tylko księżyc. W jego blasku, stare lipy wzdłuż głównej alei wyglądały baśniowo. A jeszcze bardziej baśniowy był docierający tu zapach setek kwiatów.

- Na końcu tej alei, stała dawniej Baszta Recka w murach miejskich miasta. Stąd powadziła droga na zachód, w kierunku Recza. Pozostał po niej tylko domek strażnika. Bo średniowieczny Callies miał bramy…

- … Wiem, dwie. Recką i Bramę Kamienną od strony wschodniej, jak to widać na panoramie sporządzonej w roku 1652 przez Mathiasa Meriana – wtrącił radca Koch, chcąc wykazać się przed gospodynią znajomością miejscowej historii. Tymczasem i ona , i Helena, popatrzyły na siebie i uśmiechnęły się jakby ironicznie.

- Proszę podejść do półek z książkami. Tam po prawej, gdzie stoją encyklopedie. I wysunąć to stare dzieło, opis Brandenburgii z roku 1809 (Statistisch-topographische Beschreibung der gesammten Mark Brandenburg) – poleciła Kochowi gospodyni, zapalając elektryczne lampy w salonie. Najpierw jednak dokładnie zasunęła masywne firany na oknach i drzwiach. W Kallies też obowiązywało zaciemnienie.

– I co tam mamy na stronie 225, pod hasłem Callies? Punkt 2, Thore (bramy). Proszę sobie przeczytać. A przy okazji  także punkt 5,  o ratuszu – dawała wskazówki Anna Zühlke. Radca posłusznie otworzył księgę i czytał. Było po nim widać, że z rosnącym zainteresowaniem.

- Bramy były trzy! – wykrzyknął. – Merian nie narysował Mühlentor (Bramy Młyńskiej).

- Bo od strony południowej, skąd patrzył, tej bramy nie mógł zobaczyć. A teraz proszę spojrzeć na panoramę Callies wykonaną przez Daniela Petzolda w roku 1715. Przedstawia widok miasta od północy, czyli jeziora Młyńskiego. Mam tu jej reprodukcję – gospodyni podsunęła kopię sztychu.

Koch długo wpatrywał się w rysunek. – Faktycznie, jest młyn ale Bramy Młyńskiej nie widać. Zaraz, zaraz, tu droga przed samym miastem robi taki dziwny zygzak a gdyby szła prosto, to w uwidocznione ruiny jakiejś budowli z małą bramą. O, to przecież mogą być właśnie pozostałości po Bramie Młyńskiej! Czyli tej brakującej, trzeciej w murach miejskich.

- Słusznie, ta trzecia brama musiała być w murach miejskich od strony północnej, na przedłużeniu Mühlenstraβe, przed mostem na Mühlenflieβ, gdyż dawniej przez nią biegła droga do Drawska, prowadząca nad Jeziorem Młyńskim (Mühlenteich), i dalej przez Zuchow (Suchowo). Tą obecną szosę do Drawska, przez Galgenberg (Górę Szubieniczną, zwaną dziś Drawską Górą), wybudowano dopiero w roku 1882. Dlatego bramę od strony wschodniej nazywano Steintor lub częściej Balstertor, gdyż stąd droga wiodła do Balster (Białego Zdroju), a nie do Drawska – cierpliwie tłumaczyła gospodyni. Jak się okazało bardzo obeznana w dziejach swojego miasta.

- A ratusz? Tu przeczytałem, że w roku 1809 stał przy Rynku. Tymczasem wybudowano go naprzeciwko szkoły, w zupełnie innym miejscu. A burmistrz Pagel mówił mi, iż nowy ratusz postawiono obok starego, w którym on teraz mieszka – dzielił się wątpliwościami radca Koch.

- Co ty się nagle takim pasjonatem kaliskiej historii zrobiłeś? Drogi mężu – ze zdziwieniem zapytała Helena. – Tego to nie wiem nawet ja.

Anna Zühlke roześmiała się w głos. I głaskała za uchem swojego psa, który zjawił się nagle w salonie, jakby wzywając ją do snu. – Zostawiam was zatem z tą zagadką. W którym miejscu przy kaliskim Rynku stał miejski ratusz? I zapraszam ponownie do mnie... Dzisiaj jest środa, to za dwa dni, w sobotę, 10 czerwca o tej samej porze. I już nie powiemy ani słowa o wojnie. Będziemy rozmawiać tylko o Kallies. Przyjdziecie?

Teraz roześmiali się, potakując głowami, Kochowie. – Jak moglibyśmy nie skorzystać… Taka kolacja, taka zagadka, takie towarzystwo.

 

Bogumił Kurylczyk

 CDN

(Od autora: zamieszczone tu fotografie, dokumenty, topografia miasta  oraz większość opisanych wydarzeń, postaci i podanych nazwisk – są autentyczne.)