MY - KALISZ POMORSKI - OKOLICE - ŚWIAT
Ostatnie lato w Kallies (II)

Helena Koch jeszcze spała. Śniła, a zaraz po przebudzeniu opowie to mężowi, sceny ze swojego dzieciństwa w Kallies. W jej domu przy Friedrichstraβe 2, jak w całym mieście, nie było bieżącej wody. Ojciec lub matka przynosili ją w wiadrach z miejskiej studni, do której na szczęście nie było daleko. Wystarczyło przejść kawałek chodnikiem w stronę kościoła, mijając kamienicę pana Brandenburga pod numerem 3, następnie duży dom mistrza malarskiego Fritza Köbsa pod numerem 4 i sklep kupca Krausego pod piątką. Obok niego, na rogu Friedrichstraβe i Junkerstraβe była studnia z żelazną pompą. I wielką, zbyt ciężką dla dzieci dźwignią, którą należało poruszyć z dołu do góry co najmniej kilka razy, aby z ozdobnej rury, do zawieszonego na niej wiadra, popłynęła woda.

– Muszę Ci pokazać tę studnię. Zresztą i tak pójdziemy do niej nabrać dla siebie wody, bo trudno aby przynosił ją nam mój brat, czy jego żona – mamrotała do męża Helena, przebudzona ze snu o dźwiganiu wiader. – Przy tej pompie spotykają się każdego ranka wszyscy sąsiedzi. Wiesz, tak właśnie moja mama poznała ojca. Pomagał jej nosić wodę, pomagał, aż w końcu zostali razem. Połączyła ich studnia. A właściwie pompa z rączką.

– Jaka woda? Jaka studnia? Jaka rączka? – dopytywał się mąż, odrywając oczy od czytanej właśnie książki. Znalazł ją na półce przy oknie. - Pewnie specjalnie dla mnie zgromadzono tu całą kolekcję przewodników i map po okolicy – pomyślał radca Koch, biorąc do ręki pierwszą pozycję z brzegu.

 

 

 

 

– No tak – zreflektowała się Helena. – To najpierw dokończę o studni…  Mówiłam o miejskiej studni przy sklepie dawniej kupca Wilhelma Krause, bo teraz, jak zauważyłam, prowadzi go pan Korn. Otóż właśnie z niej pijemy wodę. Musisz wiedzieć, że cztery takie ujęcia udostępniono mieszkańcom już w 1775 roku, gdy odbudowywano miasto po wielkim pożarze. Ta pompa ma zatem… - Równo 169 lat – szybko policzył małżonek - i obudź się wreszcie. Jesteśmy na urlopie. Mamy środę, 7 lipca 1944 roku. Za oknem piękna pogoda. Naloty bombowe Anglików nam nie grożą, bo przecież jesteśmy daleko na wschód od Berlina. Chcę zobaczyć ten twój Kallies. Bardzo go zresztą zachwalają w tym przewodniku.

– Co tam jest o moim Kallies napisane? O, znam autora tego przewodnika, to Martin Reepel ze Szczecina. Chodziliśmy razem do liceum. On ma bardzo poetycki język. Zdradzę ci nawet, że w swoim czasie kochał się we mnie – Helena znacząco skierowała wzrok w niebo. – Jakoś nie jestem zazdrosny o takiego bajkopisarza. Bo rzeczywiście więcej w tej książeczce jest poezji, niż informacji i prozy. Choćby ten fragment, na którym się zatrzymałem…

„Drei kleine Seen umgürten den Ort und machen den Reum noch enger. Sie mögen von Schmelzwassern der Eiszeit ausgestrudelt sein. So finden wir uns denn nicht mehr im Sandgebiet, sondern im kuppigen Moränengelände und haben eine abwechselungsreiche Landschaft zu erwarten.” – Tyle słów, zbędnych ozdobników, które można zastąpić jednym, jasnym zdaniem: Trzy małe jeziora nadają temu miejscu jeszcze większy spokój. Są polodowcowe, więc i otacza je zróżnicowany krajobraz polodowcowych moren…

- Brawo mój drogi racjonalisto! – zaśmiała się Helena. - To idziemy dziś na wycieczkę wokół jednego z trzech naszych miejskich, polodowcowych jezior. Nazywa się ono Bobrowo Mniejsze (Kleiner Babrow) i leży właściwie w centrum Kallies.

– Po drodze zaglądniemy jeszcze do księgarni wydawcy Müllera – wtrącił radca Koch. 

- Oczywiście, a na koniec wycieczki zajrzymy jak wczoraj do kawiarni „Rheingold-Diele” na rogu Priesterstraβe – zapewniła męża Helena. – Chociaż nie, dzisiaj odwiedzimy najlepszą cukiernię w mieście, za jaką uchodzi zakład mistrza Alberta Waldowa.  To niemal nasz sąsiad. Pewnie zauważyłeś szyld albo tę charakterystyczną wieżyczkę na jego kamienicy przy skrzyżowaniu Friedrichstraβe z Junkerstraβe, czyli naprzeciwko tej pompy, o jakiej wspominałam?

Ale radca Koch już nie słuchał żony. Zbiegł po schodach do jadalni na parterze, skąd wołano, by schodzili coś przekąsić przed wycieczką. A w spokojnym Kallies sformułowanie „coś przekąsić” znaczyło niewątpliwie zupełnie nie to samo co w bombardowanym Berlinie. Helena dobrze rozumiała pośpiech męża. Sama też szybko się ubierała czując już, dolatujący z kuchni, niepowtarzalny zapach prawdziwej kawy i jajecznicy ze świeżych, wiejskich jaj.

Kiedy przekroczyli bramę monumentalnego gmachu mieszczącego księgarnię Müllera na Rynku, właściciel wydawał się tylko na nich czekać. – W naszym miasteczku wieści szybko się rozchodzą, a już zwłaszcza o takich ważnych – jak pan, panie radco, gościach z Berlina. Wczoraj powiedział mi o waszym przyjeździe burmistrz Willy Pagel – wydawca przywitał się z Kochem a potem uścisnął Helenę. – Helenkę to ja znam jak własną siostrę. Zanim wyjechała uczyć się do Szczecina, często przychodziła do naszej księgarni po szkole i przeglądała książki. Chociaż równie często zdradzała nas, zaglądając do konkurenta, wydawcy Eduarda Lemke, który ma księgarnię z drugiej strony Rynku, przy Charlottenstraβe (ul. Krzywoustego).

- Pan Lemke to zupełnie inny wydawca. Zaglądniemy do niego, ale kiedy indziej. Dzisiaj mój mąż chciał poznać Ciebie, Paul. Jest zachwycony wydrukowaną tutaj Sparbuch (książeczką oszczędnościową) Städtische Sparkasse i twierdzi, iż kryje ona w sobie pewną tajemnicę. – Och, tak? Chętnie się o tym więcej dowiem. A co do druków, to teraz mamy zupełnie inne zamówienia… plakaty, nekrologi. Natomiast kiedyś nawet wydawałem miejscową gazetę „Kallieser Tageblatt”.  Oczywiście nie taką, jak te w Berlinie czy Szczecinie, ale też dużo w niej było wiadomości o świecie, zanim gazetę przejął w roku 1937 powiat i stała się dodatkiem do „Dramburger Kreiszeitung”. Mam tu kilka starych numerów – wyjaśniał radcy Kochowi Paul Müller.

- Zamieszczał pan informacje także z zagranicy? Ciekawe. O takich sprawach jak groźba wojskowej dyktatury… w Bułgarii pisano w takim małym mieście? – dziwił się radca Koch, przeglądając archiwalny numer „Kallieser Tagesblatt” z 22 kwietnia 1925 roku. I domyślając się, iż nie przypadkiem akurat to wydanie znalazło się „pod ręką”. Dyktatura wojskowa w Bułgarii, a w Niemczech niby co? Spojrzał na Paula Müllera i zauważył w jego oczach to porozumienie, które jakby go nie było, a jest.

– Proszę pamiętać, iż do naszego miasta, będącego Luft und Bad Kurortem, od wielu lat przyjeżdżają głównie goście z Berlina. W tym wysocy rangą oficerowie sztabowi. Naszą gazetę założył mój ojciec już w 1895 roku. Wtedy to był tygodnik „Callieser Wochenblatt”.

- Chętnie kupię u pana kilka pocztówek z Kallies. Ale chciałbym nie te najnowsze widoki, gdyż spacerując po mieście sam zrobię zdjęcia moją Leicą. Podobają mi się te stare panoramy, bo ja w ogóle lubię stare czasy – Koch wybrał dwie pocztówki. I znowu zauważył porozumiewawczy uśmiech wydawcy. Tak, to nie było fałszywe. Mają podobne zdanie o Trzeciej Rzeszy. Ale o poglądach Müllera porozmawia najpierw z Heleną. Bo szpicli i prowokatorów w roku 1944 nigdzie w Niemczech nie brakowało.

– To są akurat widoki Mühlenteich (jeziora Młyńskiego) a my idziemy dzisiaj dookoła Kleiner Babrow (Małego Bobrowa) – zwróciła mu uwagę Helena. - Ale na tej czarno-białej widać kawałek tego jeziora i zobacz, nad nim stoi wiatrak młynarza Pinnowa. Będziemy tam. Wiatraka jednak już nie ma.

- Polecam panu jeszcze tę pocztówkę. To zdjęcie zrobił mój ojciec, wkrótce po moim urodzeniu, czterdzieści lat temu. Ta dama z parasolką, siedząca na dziobie łódki to właśnie moja matka. A wiosłuje nie kto inny, tylko twój przyszły ojciec Heleno, bo z tyłu łódki siedzi twoja przyszła mama. Wtedy byli jeszcze narzeczonymi – roześmiał się Paul Müller.

Helena zaczęła przyglądać się pocztówce. – Twarzy rozpoznać się nie da, ale mama opowiadała mi o tych wyprawach na łódce. Pani Müller, koleżanka mojej mamy, pływała z nimi w charakterze przyzwoitki. Ale piękna niespodzianka. Dziękuję ci Paul – Helena uścisnęła księgarza i podeszła do drzwi. – To ruszamy na tę dzisiejszą wycieczkę, bo nigdy nie obejdziemy pierwszego jeziora. Dobrze zresztą, że zaczynamy od najmniejszego – uśmiechnęła się do męża.

– Ale także najmniej atrakcyjnego do fotografowania, bo znam tylko kilka starych, przedstawiających go pocztówek. Wyglądają rzeczywiście mało atrakcyjnie. Chociaż teraz, gdy utwardzono i skanalizowano prowadzącą dookoła ulicę, domy stawiają tam najznakomitsi nasi obywatele, w tym sam burmistrz Pagel – pożegnał ich księgarz. Radca uścisnął mu serdecznie dłoń. I dodał, że niewątpliwie się jeszcze, podczas jego urlopu, spotkają, bo chyba mają sobie sporo do powiedzenia. Choćby o tej tajemnicy, jaką kryje w sobie książeczka oszczędnościowa Städtische Sparkasse Kallies.

 Państwo Koch zatrzymali się na końcu Friedrichstraβe, na małym placu zwanym Ziegenmarkt (Kozi Rynek). W prawo odchodzi od niego w stronę restauracji Schlosswal (obecnie prywatnego półwyspu na jeziorze Młyńskim) Kurzenstraβe (Aleja Piastów). W lewo, zaraz za Ziegenmarkt, na którym stała ongiś w ciągu murów miejskich brama Kamienna, zaczyna się Viktoriastraβe (ul. Świerczewskiego). Patrzyli na wieżę i dach kościoła, na zasłaniający go budynek apteki "Pod orłem" i odwrócili się do Friedrichstraβe tyłem. Tu, na  Kozim Rynku, jak zauważył Koch,  także była pompa, taka sama jak nieopodal domu brata Heleny.

Przed sobą mieli kilka domów ustawionych w łuk. W pierwszym od lewej mieściła się pracownia futer, należąca dawniej do kuśnierza Marca Östreicha. Skóry garbował w dużym, piętrowym budynku na podwórzu, rozebranym w czasie budowy wielorodzinnych bloków. W ostatniej, najwyższej kamienicy miała damski salon fryzjerski słynna kreatorka modnych fryzur Anna Lilienthal. Ale to była przeszłość. Helena tylko westchnęła na wspomnienie uroczej fryzjerki, u której tak lubiła układać sobie włosy mama i brała ją z sobą. Żydowskie pochodzenie kuśnierza oraz fryzjerki spowodowało, że nagle zniknęli. Tak jak znikali kolejno, bez śladu, także żydowscy sąsiedzi Kochów w Berlinie... – Idziemy dalej, powiedziała do męża - pokażę ci jedno z najważniejszych miejsc w moim dzieciństwie.

- Tu kupiono mi pierwszy rower - Helena stanęła przed dużą kamienicą przy Viktoriastraβe, oznaczoną numerem 261. W dzieciństwie to było jej największe marzenie. Niemal codziennie po szkole zaglądała do sklepu Friedricha Hoffmanna. Rowery sprzedawała jego żona, bo on sam trudnił się ślusarstwem w dużym warsztacie w oficynie na podwórzu. Wybrała sobie czerwoną damkę, rower bez ramy i czekała aż ojciec dołoży ile trzeba do uskładanych w skarbonce pieniędzy.

Damkę oddała kuzynce, gdy wyjechała do szkoły w Szczecinie. Ale zostawiła sobie na pamiątkę coś, co stało się w jej życiu niemal talizmanem. Do dziś nosi go zawsze przy sobie. I taki miała od początku zamiar, by stanąć przed sklepem Hoffmanna i wyjąć z torebki nakrętkę dzwonka z ukochanej damki. Bo wierzyła, iż wtedy dalej będzie jej przynosiła szczęście. Tak potrzebne szczególnie teraz, podczas wojny.

- Ale się zamyśliłaś, Heleno – oderwał ją od tych rozważań mąż. – Powiedz kiedy wreszcie znajdziemy się nad tym Małym Bobrowem. Bo mieliśmy spacerować nad wodą a tu ciągle paradujemy ulicami jak w Berlinie.

Idąc dalej Viktoriastraβe, na skrzyżowaniu z Dramburgerstraβe (ul. Drawską) minęli duży dom towarowy Adlera, gdzie na piętrze serwowano wyśmienite lody. A po zakończeniu II wojny, o czym już państwo Kochowie wiedzieć nie mogli, długo stały tu wypalone ruiny aż wreszcie, na początku lat 60. odbudowano parter tego wielkiego gmachu i otwarto pierwszy w miasteczku kompleks sklepów z odzieżą, obuwiem oraz rolniczymi narzędziami i sprzętem domowym.

Zatrzymali się jeszcze przed willą doktora Medowa. Wybudował ją znany w Kallies i okolicy zakład murarski mistrza Wittchowa. Martin Medow, przed objęciem własnej praktyki lekarskiej, pomagał w leczeniu pacjentów doktora Lademachera. Mieszkał wtedy w kamienicy Lademacherów przy Viktoriastraβe 314. Tam gdzie dzisiaj przy ul. Świerczewskiego są pawilony handlowe.

Willę Medowa zaprojektował Wittchow nieco na podobieństwo swojej willi stojącej ongiś przy Starym Cmentarzu w miejscu zajmowanym dziś przez Bank Spółdzielczy. Budynek nie przetrwał wojny. Natomiast w ocalałym domu Medowa była po roku 1945 najpierw siedziba urzędu gminy a potem – przez wiele lat – apteka.

- Skręcamy w prawo i już jesteśmy nad Bobrowem Małym – Helena poprowadziła męża w boczną ulicę Otto Gohdes Straβe (ul. Mickiewicza). Minęli dwa pierwsze zabudowania i znowu skręcili w prawo, podchodząc nad sam brzeg jeziora.

– Ale tu wreszcie cicho i pięknie – powiedział radca Koch i po raz pierwszy dzisiaj wyciągnął z futerału aparat Leica, by sfotografować panoramę miasta, widoczną po drugiej stronie jeziora. Ostatnie takie zdjęcie przed mającym nadejść w lutym 1945 roku zniszczeniem Kallies. W kadrze tej historycznej fotografii znalazła się także kobieta piorąca coś na końcu drewnianego pomostu. Jakie budynki tu widzimy? – zapytał Helenę.

– Ten największy, to niedawno wybudowane gimnazjum. Za moich uczniowskich czasów jeszcze go nie było i dlatego musiałam tak wcześnie wyjechać do Szczecina. Trzeci budynek na prawo od niego, za którym sterczy w oddali komin parowego tartaku Wittchowa, to nowoczesna willa, którą sobie wystawił przedsiębiorca budowlany i architekt Fey. Nazwisko ma skromne, a dom wielki – zażartowała Helena.

Poniemieckiego gmachu gimnazjum już dawno nie ma. Rozkradziono go i zdewastowano. Za to willa architekta to żywa historia powojennego Kalisza Pomorskiego. Po odbudowaniu ze zniszczeń był tu ośrodek zdrowia i izba porodowa. Potem urządzono w niej przedszkole. A teraz Miejsko-Gminny Ośrodek Pomocy Społecznej.

 

- Ostatnio przy Otto Gohdes Straβe powstało wiele nowych domów – mówiła Helena. Faktycznie, okazale prezentowały się zwłaszcza te dwurodzinne, z widokiem na jezioro, radca Koch uwiecznił je na kolejnym, historycznym już zdjęciu. Ale ona poprowadziła męża pod najstarszy dom w tej części miasta, wybudowany jeszcze w XIX wieku i stojący do dziś.

 

   – To siedziba młynarza Pinnowa, który pierwszy zamieszkał po drugiej stronie jeziora. Na górce, zwanej Güntersberge dla upamiętnienia dawnych właścicieli miasta, rodu von Güntersberg, stał  jego wiatrak. Widać go na tej starej pocztówce, która kupiłeś u Müllera. Teraz Pinnow ma nowy młyn napędzany silnikiem elektrycznym a wiatrak został rozebrany.

 

Wspięli się na to wzgórze, idąc w lewo Güntersbergestraβe (obecnie ul. Podgórna). Radca Koch znowu zaczął robić zdjęcia. Tym razem ujął gmach gimnazjum z drugiej strony. Tak, aby nad jego dachem wyrastała widoczna w dali, kościelna wieża. – A wiesz, że od tego miejsca nowa ulica nad jeziorem nazywa się już inaczej, nie Otto Gohdes Straβe a Horst Wessel Straβe – powiedziała Helena.

Władze miasta, związane oczywiście z NSDAP, która w wyborach odniosła w Kallies druzgoczące zwycięstwo (kaliski sklepikarz Groch reprezentował nawet z ramienia NSDAP powiat drawski w parlamencie prowincji Pommern w Szczecinie), były bardzo dumne z wykonania tych dwóch ulic, nadając im imiona nazistowskich bohaterów. Przy okazji: nazista Otto Gohdes urodził się w Falkenburgu/Złocieńcu. Horst Wessel Straβe biegła w części po grobli rozdzielającą dawne duże jezioro Bobrowo na dwa: Wielkie i Małe. O inwestycji pisano w wielu niemieckich gazetach. Także w tych fachowych, jak choćby „Ostdeutsche Bau-Zeitung Breslau”. W informacji wspomniano  o planowanej zabudowie nad Kleiner Bobrow, wymieniając gmach Gimnazjum (Pädagogium).

Minęli willę Fey’a i skierowali się w stronę centrum miasta. – Obiecałaś mi odpoczynek w jakiejś dobrej cukierni. Chętnie już bym tam usiadł – radca spojrzał wymownie na żonę. Ona tylko kiwnęła głową. – Popatrz, jak pięknie stąd wygląda kościół w Kallies. Już mamy niedaleko. Za tym kanałem, łączącym oba Bobrowa, będzie najpierw Wittwenstraβe (ul. Rybacka), potem Priesterstraβe (ul. Św. Wojciecha) ze znaną ci kawiarnią „Rheingold-Diele” na rogu po lewej stronie, i już mamy Friedrichstraβe z cukiernią i kawiarnią Waldowa.

Weszli do kawiarni na piętrze, od strony Friedrichstraβe. Bo pod wieżyczką kamienicy Waldowa, na rogu ulicy, było wejście tylko do cukierni, gdzie sprzedawano słodycze na wynos. Kłębiły się tam głównie dzieci, które kupowały lody i ciasteczka. Teraz dzieci było mniej, bo wyroby w wojennych czasach smakowały już nie tak. Cukru brakowało, więc oferowano głównie torty z marchwi oraz bułeczki z nadzieniem jabłkowym.

Siedząc przy oknie widzieli ulicę, stary, rodzinny domek Heleny, Kamienicę pana Brandenburga, kamienicę mistrza malarskiego Köbsa oraz park pałacowy za kamiennym murem. Zamówili po porcji tortu marchewkowego, by sprawdzić czy jest lepszy od tego, który kupowali w Berlinie. Wtedy podszedł do nich wysoki, starszy pan. – Och, witam cię moja przyszywana córeczko – zawołał do Heleny. Ona, rozradowana wymieniła z nim serdeczne uściski. – To nasz sąsiad i prawie mój dziadek, czyli emerytowany maszynista kolejowy Wilhelm Brandenburg – przedstawiła gościa mężowi.

- Zobaczyłem was z okna, że wchodzicie do kawiarni Waldowa, więc też przyszedłem. Może się czegoś dowiem od przybyszów z Berlina. Wy mieszkacie przecież w centrum wydarzeń – Brandenburg przysiadł się do ich stolika.

- O czym my możemy wiedzieć więcej, niż to co napisano w gazetach – ostrożnie odrzekł Koch. Helena szturchnęła go znacząco, przytakując dla jasności głową. – No, może wiemy jednak coś więcej – zareagował radca. I zaczął mówić co przeczytał o lądowaniu aliantów w Normandii, w komunikacie  poufnym NSDAP, pokazanym mu wczoraj przez burmistrza Pagela. Nagle przerwał, bo przy schodach zobaczył dziewczynkę i usłyszał kobiecy głos, który nakazał dziecku, by podeszło „do cioci i grzecznie zrobiło Hitlerka” (und mach hübsch dein Hitlerchen). Dziewczynka podniosła prawą rączkę,  wykrzykując do Heleny obowiązkowe powitanie.

Helena objęła małą i ucałowała. – W mieście tak małym jak Kallies, wszyscy spotykają wszystkich. Oto moja droga kuzynka Emilie Radünzel wraz ze swoją córeczką – przedstawiła mężowi kolejnych gości. – Wybacz to urzędowe powitanie przez dziecko, ale trochę się ciebie boją – szepnęła szybko mu do ucha.

Emilie uśmiechnęła się do wszystkich. – Witajcie. Tak sądziłam, że o tej porze was tu spotkam. Mam miłą wiadomość. To chyba dobrze, bo siedzicie jacyś zatroskani... Rano była w moim zakładzie pani Anna Zühlke. I gdy dowiedziała się o twoim przyjeździe, zaprosiła ciebie Heleno z mężem na kolację do pałacu dziś wieczorem o siódmej. Dodała, że musicie przyjść koniecznie, bo nie widziała cię już od kilku lat a ponadto chce Ci przedstawić swojego wnuka.

Helena skinęła głową. – Oczywiście, że przyjmujemy zaproszenie. Gdy wyjdziemy z kawiarni, zaglądniemy do ciebie, by zatelefonować do pałacu z potwierdzeniem. Bo moja kuzynka Emilie – tu Helena zwróciła się do małżonka - to wzięta modystka i do jej pracowni, też przy Friedrichstraβe, kilka domów dalej, tuż obok naszej szkoły, zaglądają często kaliskie damy. A już przede wszystkim panie nauczycielki.

Punktualnie o godzinie siódmej wieczorem, ubrani wieczorowo małżonkowie Koch (radca z bukietem herbacianych róż jak mu nakazała Helena), wkroczyli na schody prowadzące na wysoki parter, piętrowego pałacu właścicieli rycerskich dóbr zamkowych (Rittergut) w Kallies.

 

Bogumił Kurylczyk

CDN

(Od autora: zamieszczone tu fotografie, dokumenty, topografia miasta  oraz większość opisanych wydarzeń, postaci i podanych nazwisk – są autentyczne.)