MY - KALISZ POMORSKI - OKOLICE - ŚWIAT
Ostatnie lato w Kallies (I)

Jest ciepły wieczór w poniedziałek, 5 czerwca 1944 roku. Na Hauptbahnhof w miasteczku Kallies na Pomorzu, przyjeżdża pociąg pośpieszny relacji Szczecin - Piła (Stettin - Schneidemühl). Pierwsze, co zauważają pasażerowie, to śródziemnomorskie krzewy rosnące w wielkich, drewnianych donicach, jakie rozstawiono na peronie przed dworcem. Wiadomo, Kallies to Bad und Luftkurort i nawet podczas wojny dba się tu o wygląd i klimat właściwy dla miejscowości wypoczynkowej, która posiada status uzdrowiska.

Zawiadowca stacji patrzy na zegarek. Pociąg pośpieszny zjawił się punktualnie według rozkładu jazdy o 20.11, by po postoju trwającym ledwie minutę ruszyć w dalszą drogę, zatrzymując się tylko w Tucznie (Tütz) i w Wałczu (Deutsche Krone). W Tucznie będzie o 20.41, w Wałczu o 21.12 a do Piły dotrze o 21.54. Równo po czterech godzinach i czterech minutach od wyjazdu ze Szczecina, bo wyruszył tam z Dworca Głównego o 17.50.

 Z wagonu drugiej klasy (pierwszej na tej trasie nie ma) wysiadają w Kallies państwo Koch. Mieszkają w Berlinie, coraz bardziej bombardowanym przez aliantów, więc z tym większą ulgą docierają do spokojnego, zagubionego w lasach, wśród jezior, miasteczka. Pan Koch (na zdjęciu) jest radcą w ministerstwie finansów i dostał tylko 10 dni urlopu. Zamierza je wykorzystać na piesze wędrówki po okolicy. Jedynie pierwszy dzień poświęci na kontrolę miejscowej kasy oszczędności, bo pod tym warunkiem otrzymał urlop od samego szefa finansów Rzeszy Lutza Schwerin von Krosigk.

Pani Helena Koch jest od męża dużo młodsza. I pewnie nie tak dobrze jak on – finansista – zorganizowana. Ale to ona wymyśliła ten wyjazd i zdołała przekonać męża, że gospodarka Trzeciej Rzeszy nie legnie w gruzach przez niego, gdy wreszcie, po raz pierwszy, odwiedzi jej rodzinne miasteczko. On dał się przekonać bez większego trudu, bo miał coraz mniej ochoty by wspierać z poświęceniem (chociaż o tym nie wolno było powiedzieć nikomu) wojnę Rzeszy z całym niemal światem.

Dlatego, odkąd na Stettiner Bahnhof w Berlinie (zdjęcie) wsiedli dziś o 15.10 do pociągu jadącego do Gdańska, Helena wciąż się uśmiecha sama do siebie. A roześmiała się głośno w Szczecinie, gdzie mieli przesiadkę (przyjechali tu o 17.15) i czekając pół godziny na pociąg do Kalisza Pomorskiego zamówili coś dobrego w bufecie.

 

– Zobacz co jemy – powiedziała z zadowoleniem do męża, gdy kelner przyniósł im słodki pudding. – Budyń z sokiem malinowym – odpowiedział poważnie żonie, nie rozumiejąc jej powodu do radości. – Nie! To pokarm bogów czyli Götterspeise. Proszę nam pokazać opakowanie tego specjału – rzuciła do kelnera. – W Kallies produkują coś tak dobrego? – Zdziwił się pan Koch oglądając opakowanie. A Helena śmiała się w głos. Długo, aż wsiedli tuż przed 17.50 w pociąg do Piły, jadący przez Kalisz Pomorski.

Teraz stali już na peronie w Kallies, rozglądając się dookoła. Ona w pasiastej bluzce z krótkimi rękawkami, on wprawdzie w marynarce ale w sportowych pumpach, uszytych specjalnie na piesze wędrówki. Bagażu nie mieli wiele, więc każde chwyciło swoją walizkę i ruszyli do budynku dworca. – Nie prosiłam nikogo z rodziny aby nas tu witano, ale zawsze byłoby to miłe – znowu uśmiechnęła się Helena. Za radą matki - Emmy Kertz, wyjechała przed laty z miasteczka na studia do Berlina i została tam na stałe. A jej dwaj bracia założyli rodziny tutaj. Emil – znany mistrz stolarski poszedł w ślady zmarłego ojca (też Emila), przejmując jego pracownię. Natomiast Hermann – ożenił się z córką właściciela dużego gospodarstwa i pod okiem teścia został rolnikiem.

– Niespodzianka – zawołał nagle Emil, starszy brat Heleny. A jednak przyszedł ich powitać, tylko wraz z żoną skryli się za brzozami rosnącymi z drugiej strony dworca. Po szybkim powitaniu załadowali się do autobusu czekającego na pasażerów udających się do miasta. Bo Hauptbahnhof leżał w osadzie Kietz, skąd do Kallies było jeszcze 3 km. Po dziesięciu minutach dojechali do centrum i wysiedli na skrzyżowaniu Friedrichstrasse i Mühlenstrasse (ul.Wolności i ul.Kościuszki), czyli przy Rynku.

– Na Friedrichstrasse pod numerem 8 miał swój dom odziedziczony po rodzicach i pracownię stolarską Emil Kertz (na zdjęciu drugi budynek ze spiczastym dachem od prawej, pierwszy to hotel Pod białym łabędziem, rodziny Kieckhöfer). Dostali pokój na piętrze od podwórka, by czuli się niemal jak na wsi. Od frontu bowiem prowadziła główna droga nr 108, łącząca Szczecin z Piłą i wcale często kursowały nią auta. A że szosa w granicach miasta miała nawierzchnię z kocich łbów, hałas był niemały. Choć na szczęście nie aż taki jak w Berlinie. Ponadto okno ich kwatery wychodziło na tyły domów stojących przy spokojnej ulicy Wilhelmstrasse (ul. Chrobrego), i w dali widzieli na lewo drzewa w parku przy pałacu, a na prawo migoczące w blasku księżyca skrawki jeziora Młyńskiego. Emma, matka Heleny, Emila i Hermanna już spała w swoim pokoju obok. Od przedwczesnej śmierci męża, choć minęło sześć lat, wciąż uciekała w sen i samotność.

 Rankiem, zaraz po śniadaniu (we wtorek, 6 czerwca 1944 roku) radca Koch wybrał się na zaplanowaną wizytę w kaliskim Ratuszu. Odprowadziła go tam Helena. – Zobaczysz jak nasz Ratusz pięknie zmodernizowano, nie różni się niczym od berlińskich, niewielkich biurowców – mówiła. Ale najpierw pokazała mężowi mały, parterowy dom, w którym się urodziła i mieszkała przez pierwsze lata. - Stąd miałam blisko do szkoły. A z podwórka przekradałam się wprost do pałacowego parku. Właścicielka kaliskich dóbr, pani Anna Zühlke bardzo mnie lubiła i pozwalała bezkarnie grasować po swoim ogrodzie…

Gdyby Helena żyła sto trzy lata (urodziła się w roku 1910), to idąc dzisiejszą ul. Wolności od Rynku w stronę Ratusza, zobaczyłaby tylko mur zamiast swego rodzinnego domu. Został rozebrany niedługo po wojnie, gdyż nie miał szczęścia do dobrego gospodarza. Co innego piętrowa kamienica obok (Friedrichstrasse 3), która stoi jak stała. Dawniej mieszkał w niej Wilhelm Brandenburg, emerytowany maszynista parowozów. Mała Helenka uwielbiała, jak opowiadał jej o podróżach pociągami i w ogóle o kolejach oraz dworcach.

W kaliskim Ratuszu już czekał na radcę ministerialnego Kocha sam burmistrz Willy Pagel. Najpierw pogratulował mu szwagra Emila, dając niedwuznacznie do zrozumienia, że są w dobrej komitywie. A potem zaspokoił zawodową ciekawość radcy, który zapytał ile kosztowała tak gruntowna modernizacja Ratusza? – Wydaliśmy na jego całkowitą przebudowę, bo powstał w roku 1901 i nie odpowiadał wymaganiom funkcjonalności,  aż 120 tysięcy marek. To było dziewięć lat temu, kredyty już spłaciliśmy – odpowiedział burmistrz. I dodał, że miasto nie tylko nie zbankrutowało, ale również kaliska kasa oszczędności ma się zupełnie nieźle od samego początku, czyli od roku 1860, kiedy ją założono.

Stadsparkasse Kallies  faktycznie prowadzono znakomicie. Koch, wieloletni fachowiec od finansów, poznał się na tym już po przeglądnięciu kilku ksiąg rachunkowych. Na koniec jego uwagę zwróciły drukowane książeczki oszczędnościowe. Zdziwił się ich mądrą prostotą a zarazem i estetyką. – Sporządza je dla nas od początku miejscowa firma drukarska rodziny Müller – wyjaśnił szef Stadtsparkasse. I polecił księgarnię wydawnictw Müllera na Rynku, gdyż ma duży wybór pocztówek z Kallies i okolicy.

Radca Koch nie zdążył nic na tę propozycję odpowiedzieć, gdyż do pomieszczenia Stadtsparkasse wpadł gwałtownie burmistrz Pagel. Rozejrzał się, dokładnie zamknął drzwi i zamachał pismem z czarnym, dobrze znanym nagłówkiem NSDAP. – Nadeszły z partyjnej centrali ważne wiadomości. Zapraszam ponownie do mojego gabinetu, bo powinien pan wiedzieć co się na świecie dzieje a na dodatek mam z Berlina ważną wiadomość – powiedział i poprowadził na górę po schodach.

Gabinet burmistrza mieścił się w narożnym pokoju na pierwszym piętrze, dającym doskonały widok na Friedrichstrasse. Biurko stało przy oknie wychodzącym na budynek miejskiej szkoły i pocztę. Nad fotelem wisiał oczywiście portret führera. A obok niego współczesna mapa, obrazująca tereny zajęte na frontach II Wojny przez Niemcy. To do niej podszedł od razu Pagel i palcem pokazał Normandię. – Dziś od rana alianci próbują złamać naszą obronę we Francji. W nocy zrzucili spadochronowy desant, a teraz wysadzają desant z okrętów. Ale nie są w stanie pokonać naszego Wału Atlantyckiego – uśmiechnął się burmistrz.

– W tej informacji NSDAP stoi wyraźnie – Pagel zaczął czytać na głos pismo - że nawet jeśli alianci się wedrą na plaże czy nieco w głąb lądu, zostaną tam całkowicie zgnieceni w zasadzce. Skoro pod tymi słowami się podpisał Kreisleiter w Dramburg (Drawsku), to tak jest! Burmistrz, jako oddany działacz NSDAP podniósł rękę do góry w partyjnym pozdrowieniu. Po czym zamilkł na chwilę i dodał: - Nie muszę zaznaczać panie radco, iż to informacje ściśle tajne. W pana sprawie już był telefon z ministerstwa finansów. Proszono o przekazanie, że z powodu tego ataku wroga nie musi pan przerywać urlopu. Życzę zatem miłego odpoczynku w naszym mieście. Zresztą, zapewne się jeszcze u Emila czy u mnie spotkamy. Mieszkam w kamienicy obok Ratusza. Zapraszam zawsze wieczorem…

  Na ławce przed Ratuszem już czekała na męża Helena. Tak się umówili, że przyjdzie tu za godzinę. Uśmiechnięta, zaraz spostrzegła jego zatroskaną minę. Spoważniała. – Co się stało? – zapytała. On położył dyskretnie palec na ustach i powiedział: - nie tutaj. Helena poprowadziła go w boczną uliczkę, skręcając za szkołą w prawo a potem zaraz w lewo. – Jesteśmy na Priesterstrasse (ul. Św. Wojciecha) – oznajmiła gdy mijali dwójkę bawiących się malców. - Idziemy do tej narożnej kamienicy, przed którą stoi furmanka bez konia.

Otworzyła drzwi i znaleźli się w przyjemnym lokalu. Rheingold Diele, przeczytał nazwę kawiarni Koch. – Ciekawe czy tu dostaniemy prawdziwą kawę? Jeśli nie, to przynajmniej zjemy ten miejscowy budyń, który zamówiłaś w Szczecinie. Jak mu było? A już pamiętam, Götterspeise. Tylko tym razem proszę z sokiem poziomkowym zamiast malinowego.

Helena bez słowa pokazała wielką reklamę na ścianie. Okazało się, że wytwórnia artykułów spożywczych w Kallies – TEKA-Werke, jest producentem „zdrowej” kawy zbożowej. – Jak prawdziwa, zachwalił napój kelner. Gdy odszedł, radca Koch najpierw sprawdził czy nikogo w lokalu prócz nich nie ma, a potem nachylił się do żony. – Prawdziwej kawy to już nigdy w Niemczech nie będzie. Amerykanie i Anglicy zaatakowali Normandię dziś rano. Wiem to od burmistrza Pagela. Dostał poufną informację na piśmie od kreisleitera NSDAP w Drawsku.

Siedzieli w rogu lokalu, obok wieszaka z przypiętymi do drewnianych uchwytów gazetami. Helena zdjęła pierwszą z brzegu. Ale zanim ją rozłożyła, zapytała: - Musisz wracać do Berlina? Wezwali cię tam? Tym razem to Koch się uśmiechnął do żony. – Nie jestem w ministerstwie pilnie potrzebny. Przekazano mi tę wiadomość przez burmistrza. Zwiedzamy zatem zgodnie z naszym planem twój Kallies. A ta miejscowa kawa, chociaż zbożowa, smakuje zupełnie dobrze.

 

Helena zaczęła wertować gazetę. – No popatrz, jak spokojnie jest w Normandii. Nasi żołnierze czuwają – pokazała mężowi zdjęcie na trzeciej stronie. Bo na stronie pierwszej było jak zwykle przemówienie führera. Tradycyjnie zapowiadał użycie „cudownej broni”, która zapewni Niemcom „panowanie nad światem”.

 

 

Kiedy tak przy zbożowej kawie czytali o sukcesach żołnierzy Hitlera, kilka tysięcy kilometrów na zachód od Kallies, wojska aliantów już przełamały Wał Atlantycki w ramach operacji D-Day. Zniszczono bunkry na plażach tworząc przyczółek do transportu morskiego kolejnych setek tysięcy żołnierzy. Wkrótce ta wielka, sprzymierzona armia ruszy w kierunku Berlina. Równo z nią rozpocznie się natarcie rosyjskie na froncie wschodnim. A za półtora miesiąca, 20 lipca 1944 roku, pułkownik von Stauffenberg podłoży bombę w kwaterze Hitlera.

Tymczasem w Kallies było cicho, spokojnie i bardzo ciepło, chociaż lato dopiero się zaczynało. Małżonkowie Koch postanowili zapomnieć o całym, wojennym świecie. Wyszli z kawiarni Rheingold-Diele na Priesterstrasse 69 (ul. Św. Wojciecha) żegnani przez właściciela Fritza Schäbbicke, z którym Helena znała się od dziecka. Ruszyli w kierunku stojącego na środku Rynku kościoła. Minęli po prawej stronie trzy małe, parterowe domy. – Tu mieszka szewc Guse, tu weteran I wojny Lehmann, a tu jest zakład krawiecki Gustawa Hardla – mówiła Helena.

Stanęli na chwilę pod dużą, piętrową kamienicą. Pani Koch spoważniała. – To Amtsgericht, siedziba miejscowego sądu. – Ciekawe dlaczego pozdejmowali dziś z masztów narodowe flagi? – Zapytał małżonek i puścił do Heleny oko. Przed kościołem skręcili w lewo, potem znowu w lewo za gmachem domu handlowego Papenfussa. I już byli na Friedrichstrasse, blisko domu Emila, swojej urlopowej kwatery.

 

 

– Moglibyśmy wynająć pokój w tym hotelu – radca Koch wskazał na hotel Zum Weissen Schwan (Pod białym łabędziem). –  Wtedy mój brat  pogniewałby się na zawsze – odpowiedziała Helena. Następna kamienica za hotelem należała właśnie do Emila. Dalej była piekarnia Marca Hebbe i zakład fryzjerski Kurta Bleese. Po drugiej stronie ulicy, którą maszerowali, mijali kolejno (lewa strona zdjęcia): skład piwa Wilhelma Mau, kamienicę wielorodzinną, kamienicę z mansardą sukiennika Fritza Marquarda, parterowy dom rzeźnika Hermanna Riedela oraz wielkie gmaszysko przedsiębiorcy Otto Neucha, który prowadził przed wojną fabrykę cygar.

- Ale się zapędziliśmy. Skręcamy w prawo, do Emila - wzięła męża pod rękę Helena. 

Bogumił Kurylczyk 

CDN

(Od autora: zamieszczone tu fotografie, dokumenty, topografia miasta  oraz większość opisanych wydarzeń, postaci i podanych nazwisk – są autentyczne.)