MY - KALISZ POMORSKI - OKOLICE - ŚWIAT
Życie na szczęście zmieniło się na lepsze - opowieść Anny Przygiędy
Opowieści nauczycieli


Poproszono mnie o wspomnienia… Cóż może napisać wiekowy człowiek u schyłku życia? Z tego mogłaby powstać całkiem pokaźna książka. Spróbuję chociaż niewielką część tych wspomnień przelać na papier.
Miałam zaledwie 4 lata, gdy wybuchła wojna. Pamiętam, jak mama ze mną na ręku uciekała do piwnic pobliskiej gorzelni, aby schronić nas przed zbliżającymi się samolotami. Ominęły na szczęście naszą wieś Karnkowo   i poleciały dalej. Widocznie zbyt mały cel, nie opłacało się tracić bomb. Karnkowo to moja rodzinna wieś o bogatej historii. Ktoś, kto interesuje się historią Polski zapewne słyszał o biskupie Stanisławie Karnkowskim- doradcy króla Stefana Batorego. On to opracował konstytucję, mającą ukrócić nadmierną samodzielność Gdańska i zapewnić Polsce realne panowanie nad Bałtykiem. Dzięki niemu wybudowano w Krakowie piękny murowany kościół.

Moje dzieciństwo przypada na okres wojny. Zdziwią a może nawet zaszokują czytających te słowa, że tak wiele zawdzięczam Niemcom. W czasach, gdy życie ludzkie tak niewiele się liczyło, ja doznawałam tak dużo dobra. Kilka miesięcy po wybuchu wojny ciężko zachorowałam. Pamiętam, że  wiłam się w bólu, gdyż w prawym boku zebrała się ropa, urósł duży guz na prawej piersi. Wtedy zaopiekowała się mną młoda Niemka, Erna Winert, sekretarka ze dworu. Ona załatwiła mi miejsce w szpitalu i natychmiastową operację. Jakby tego było mało, to dołączyły się inne choroby: zapalenie płuc, zapalenie opłucnej i odra.     W szpitalu spędziłam 4. miesiące, a potem następne w domu. Konieczne były też częste wyjazdy do szpitala, gdyż rana po operacji nie chciała się zagoić. Przez cały ten długi okres mojej choroby czułam opiekę młodej Niemki. Ona mi dała pomarańcze, które pierwszy raz w życiu jadłam, przynosiła na talerzyku poziomki i truskawki z pałacowej szklarni. Wiele mogłabym o niej pisać… Żal mi tylko, że nigdy po wojnie się z nią nie spotkałam i nie podziękowałam za całe dobro, które mi okazała.

Młodość moja przypadła na najczarniejsze lata stalinizmu. Po skończeniu Szkoły Podstawowej w Krakowie, zdałam egzamin do Liceum Ogólnokształcącego im. Romualda Traugutta w Lipnie. Na egzaminie wstępnym w komisji oprócz nauczycieli przedmiotów języka polskiego i matematyki był człowiek wydelegowany przez powiatowy komitet PZPR, który pytał z wiedzy o polityce. Zadał mi pytanie, kto to jest Konstanty Rokosowski. Odpowiedziałam, że jest to nowy marszałek Polski, minister Obrony Narodowej, że pochodzi z rodziny robotniczej, gdyż jego ojciec był kominiarzem w Łodzi. Ta odpowiedź zadowoliła egzaminatora. Pomyślnie zdałam egzamin wstępny do liceum.


Na początku roku szkolnego przyszło do mojej klasy dwóch zetempowców (członków Związku Młodzieży Polskiej) z jedenastej klasy i dało nam do podpisania listę, że nie życzymy sobie w szkole lekcji religii i modlitwy przed i po zajęciach. Ponieważ siedziałam w pierwszej ławce, to mnie najpierw podano listę do podpisu. Chwilę się wahałam, ale nic nie podpisując przesunęłam ją dalej. Wielu jeszcze nie podpisało listy, ale sporo to jednak uczyniło. Nasza postawa nie miała najmniejszego znaczenia, bo i tak już dawno zadecydowano. Odtąd zawsze przed lekcją musieliśmy śpiewać „Hymn Młodzieży Demokratycznej” : „Na przód młodzieży świata”. Rano to jakoś ten śpiew wychodził, ale po siedmiu lekcjach, każdy głodny myślał tylko o domu  i aby coś zjeść, więc śpiew nie brzmiał najlepiej. Często przychodziła koleżanka ze starszej klasy i próbowała nam pomóc i wyjaśnić jak należy śpiewać  w postawie na baczność.

Na dziesięć minut przed lekcjami odbywała się tzw. „prasówka”. Przewodniczący ZMP przepytywał kolegów ze znajomości prasy, oczywiście tej partyjnej, najlepiej „Trybuny Ludu”. Kupowało się też gazety, czasami dzieliło z kolegami, a w końcu, ponieważ zupełnie nie można było dostać papieru toaletowego, wykorzystywano je do wiadomego celu. Każdy jednak musiał przygotować sobie jakąś wiadomość, oczywiście najlepiej z działalności jedynej słusznej partii. Należało zachować przy tym powagę. Kiedyś jedna z koleżanek się z czegoś roześmiała, to przewodniczący podszedł i dał jej w twarz. I nikt nie odważył mu się sprzeciwić. W ostatniej klasie mieszkałam w internacie, bo byłam w klasie pedagogicznej i dostawałam stypendium, które całkowicie zabierano na opłacenie internatu.

Nie wolno nam było w niedzielę nigdzie wychodzić, bo nużby komuś przyszło do głowy pójść do kościoła. Raz w miesiącu mogliśmy wyjeżdżać do domu. Największa „szopka” rozgrywała się tuż przed 1. maja. Co najmniej przez tydzień nie odbywały się lekcje. Wszyscy przygotowywaliśmy się do jak najgodniejszego uczczenia Święta Pracy (dekorowanie klasy i całej szkoły, szykowanie transparentów, szycie flag- oczywiście większości czerwonych). Każdy miał obowiązek w tym dniu mieć odpowiedni strój, a więc zielone koszule, czerwone krawaty. Często odbywały się także „masówki”, najczęściej w hali miejskiej. Były to spędy młodzieży i ludzi z różnych zakładów, na których wygłaszano wiele różnych przemówień o treści politycznej. Były też występy, na które składały się wiersze i pieśni rewolucyjne. Wszystkie wystąpienia przerywane były „spontanicznymi okrzykami” typu: „Niech żyje towarzysz Stalin! Wielki przyjaciel polskiej młodzieży!”. Sala odpowiadała trzykrotnym: „Niech żyje!”. Ale i to minęło…

Nastał czas matury. Nasza klasa zdawała dwie: ogólnokształcącą i pedagogiczną, razem dziewięć przedmiotów. Tuż przed maturą wręczono nam nakazy pracy. Mieliśmy do wyboru powiaty: Wejherowo, Węgorzewo i Lipno. Wszyscy chcieli zostać na miejscu blisko rodzin. Zaczęły się targi, kto ma gdzie pracować. Najszybciej zapełniła się lista w powiecie lipnowskim, następnie wejherowskim. Ostatni, którzy zostali wpisani do pracy  w  Węgorzewie czuli się jak skazańcy. Miejsce tak dalekie od ich rodzin, a województwo olsztyńskie źle się wszystkim kojarzyło. Tak było wtedy, kilkadziesiąt lat temu. Teraz jest zupełnie inaczej. Przecież to taki piękny region, no i komunikacja jest o wiele lepsza.

Ja dostałam nakaz pracy w powiecie lipnowskim we wsi o nazwie Piątki. Mieściła się tam mała szkółka o klasach łączonych. Przydzielono mi wychowawstwo w klasach drugiej i trzeciej, a poza tym nauczanie chemii i fizyki w klasie siódmej. Grono pedagogiczne składało się z czterech osób: Pana kierownika Czesława Biłgorajskiego, jego żony i dwóch młodych nauczycieli, czyli mnie i kolegi Grudzińskiego. Pracowało mi się tam dobrze, chociaż warunki były bardzo trudne. Nie było pomocy naukowych, żadnej biblioteczki, wszystko  należało samemu przygotowywać. Dzieci w szkole i ich rodzice odnosili się z szacunkiem do nauczycieli. Przez pięć lat pracy nie miałam najmniejszego zatargu z dziećmi i ich rodzicami.

Po dwóch latach pracy podjęłam studia zaoczne języka polskiego w powstałym Studium Nauczycielskim przy Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu. Trwały one trzy lata i dawały uprawnienia do nauczania w szkołach nie tylko podstawowych, ale także średnich zawodowych. Zaliczyłam dwa lata. Po wyjściu za mąż i przeniesieniu się do Kalisza musiałabym dojeżdżać nocnym pociągiem do Torunia. Jeden raz pojechałam… W Pile czekałam kilka godzin, planowy pociąg z niewiadomych przyczyn został odwołany. O pierwszej w nocy podstawiono dodatkowy, składający się z wagonów bez przedziałów, tylko ławek dookoła. Do wagonu, do którego wsiadłam, weszli żołnierze. Ich masa i tylko ja jedna wciśnięta w róg. W wagonie nie było światła, panowała zupełna ciemność i w takich warunkach dojechałam do Torunia. To był mój ostatni wyjazd, bałam się sama jeździć nocą; zwłaszcza, że byłam w ciąży. Szkoda dwóch lat, ale czasami trzeba tak postąpić, bo przecież najważniejsze jest zdrowie i dobro dziecka.


Pracę w Kaliszu rozpoczęłam 1. września 1959 roku. Dyrektorem był wówczas Pan Piotr Kitaszewski. Przydzielono mi wychowawstwo w klasie siódmej i nauczanie języka polskiego w klasach starszych. W gronie nauczycielskim panowała miła atmosfera. Były przeważnie same pary małżeńskie, a więc państwo: Ludwiczakowie, Andrzejczakowie, Skurczakowie, Radeccy, Żółtowscy no i my Przygiędowie. Poza tym, chemii uczyła Pani Leonia Milanowska, biologii Juta Nosek, języka rosyjskiego Eugeniusz Ficyk, historii starszy już Pan Kołomyjec. W klasach młodszych pracował przedwojenny nauczyciel Pan Włodzimierz Sekała. Większość rady pedagogicznej to młodzi ludzie, skierowani do Kalisza nakazami pracy. Panowie na dużych przerwach często rozgrywali partię szachów. Mistrzem w tej grze był najczęściej matematyk Pan Zdzisław Skurczak. Często spotykaliśmy się na różnych wieczorkach. Każda para przynosiła coś dobrego z domu, składaliśmy się po parę złotych na alkohol, którego kobiety raczej nie piły i tańczyliśmy przy adapterze kilka godzin, było miło.


Większe zabawy odbywały się na dzień nauczyciela. Nie było wielkich nagród, każdy dostawał mniej więcej tyle samo, ale wieczorem była przednia zabawa przygotowywana przez Komitet Rodzicielski, oczywiście z prawdziwą muzyką. W zabawach tych brali udział także rodzice, angażujący się w sprawy szkoły. Komitet także organizował w karnawale zabawy dla mieszkańców Kalisza, aby uzyskać fundusze dla szkoły na zakup najpotrzebniejszych pomocy. Wszyscy nauczyciele starali się podwyższać swoje kwalifikacje, podejmując  studia. Najpierw były one dwuletnie, następnie na wyższych uczelniach, przyznające tytuł magistra danego przedmiotu. Ukończyłam studia magisterskie w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Słupsku na wydziale humanistycznym o kierunku: filologia polska. Zdobyłam tytuł magistra filologii polskiej. Cały czas w Kaliszu uczyłam języka polskiego i to bardzo dużo, gdyż polonistów zawsze było za mało. Najpierw  pracowałam w szkole podstawowej a Bogumiła Ludwiczak w liceum. Potem doszła Stefania Andrzejczak, więc we dwie uczyłyśmy języka polskiego. Gdy do Kalisza zaczęli przybywać nowi nauczyciele, najczęściej po ukończeniu studiów w Poznaniu, dużo się zmieniło. Pani Anna Bączkowska przejęła nauczanie języka polskiego w liceum, a Panie Ludwiczak i Andrzejczak przeszły do pracy w bibliotece.

Dalej pracowałam jako polonistka, ale coraz częściej dochodziły młode panie do nauczania tego przedmiotu. raca polonisty wówczas była ciężka, wiązało się to z poprawą prac klasowych i domowych. W programie nauczania zalecono cztery prace klasowe w każdym półroczu, poza tym należało sprawdzać wypracowania domowe. Prawie codziennie nosiłam zeszyty z danej klasy do sprawdzania i siedziałam nad nimi do później nocy. Dlatego gdy wyszło zarządzenie, że nauczyciel po trzydziestu latach pracy może odejść na emeryturę, mąż pomógł mi podjąć decyzję. Oboje przeszliśmy jednocześnie na tzw.  wcześniejszą emeryturę w roku 1984. Mąż przepracował trzydzieści jeden lat, a ja trzydzieści. Pracowałam jeszcze do 1991 r. przez siedem lat na pół etatu.  Należało trochę odpocząć od tych trudnych zawodowych obowiązków, zwłaszcza, że przybyło nowych. Musiałam zaopiekować się wnukami.

Praca nauczyciela zawsze dostarczała mi wiele satysfakcji. Zarówno ta w małej szkółce w powiecie lipnowskim, jak i ta w szkole kaliskiej. Wydaje mi się, że nie miałam wrogów, ale wielu przyjaciół. Do tej pory utrzymuję kontakt z Panią, która kiedyś była moją uczennicą – Lucyną Maćkiewicz-Wysocką. Wielkie było moje zaskoczenie, gdy w roku 1993 otrzymałam drogą pośrednią zaproszenie na 75-lecie szkoły w Piątkach. Wtedy już w nowo wybudowanej.  A przecież minęło 46 lat, jak opuściłam tamte strony…


  Tak więc słuszne jest powiedzenie, że wszystko przemija, pozostaje tylko wspomnienie. Dobrze, że jest ono tak miłe, tak ciepłe. A ci koledzy, z którymi zaczynałam pracę w Kaliszu, w większości odeszli niestety na zawsze… Najpierw zmarł Pan Włodzimierz Kołomyjec, potem Pan Radecki, Pani Ludwiczak, Państwo Kitaszewscy, Państwo Andrzejczakowie. Tragicznie zginął Aleksander Żółtowski i po długiej i ciężkiej chorobie odszedł mój mąż Jan Przygięda. Zostało nas w Kaliszu, z tych pierwszych lat pięćdziesiątych, tak niewielu: schorowani państwo Skurczakowie, Pan Ludwiczak no i ja Anna Przygięda. Żyją inni nauczyciele, ale oni zaczynali pracę w Kaliszu trochę później, bo w latach sześćdziesiątych i następnych. Cieszy mnie fakt, że dzisiejsi nauczyciele mają znacznie lepsze warunki pracy, wyposażone gabinety, dobrze zaopatrzoną bibliotekę no i warunki mieszkaniowe. Życie na szczęście zmieniło się na lepsze…

Anna Przygięda