Życie na szczęście zmieniło się na lepsze - opowieść Anny Przygiędy |
Opowieści nauczycieli | |
Moje dzieciństwo przypada na okres wojny. Zdziwią a może nawet zaszokują czytających te słowa, że tak wiele zawdzięczam Niemcom. W czasach, gdy życie ludzkie tak niewiele się liczyło, ja doznawałam tak dużo dobra. Kilka miesięcy po wybuchu wojny ciężko zachorowałam. Pamiętam, że wiłam się w bólu, gdyż w prawym boku zebrała się ropa, urósł duży guz na prawej piersi. Wtedy zaopiekowała się mną młoda Niemka, Erna Winert, sekretarka ze dworu. Ona załatwiła mi miejsce w szpitalu i natychmiastową operację. Jakby tego było mało, to dołączyły się inne choroby: zapalenie płuc, zapalenie opłucnej i odra. W szpitalu spędziłam 4. miesiące, a potem następne w domu. Konieczne były też częste wyjazdy do szpitala, gdyż rana po operacji nie chciała się zagoić. Przez cały ten długi okres mojej choroby czułam opiekę młodej Niemki. Ona mi dała pomarańcze, które pierwszy raz w życiu jadłam, przynosiła na talerzyku poziomki i truskawki z pałacowej szklarni. Wiele mogłabym o niej pisać… Żal mi tylko, że nigdy po wojnie się z nią nie spotkałam i nie podziękowałam za całe dobro, które mi okazała. Młodość moja przypadła na najczarniejsze lata stalinizmu. Po skończeniu Szkoły Podstawowej w Krakowie, zdałam egzamin do Liceum Ogólnokształcącego im. Romualda Traugutta w Lipnie. Na egzaminie wstępnym w komisji oprócz nauczycieli przedmiotów języka polskiego i matematyki był człowiek wydelegowany przez powiatowy komitet PZPR, który pytał z wiedzy o polityce. Zadał mi pytanie, kto to jest Konstanty Rokosowski. Odpowiedziałam, że jest to nowy marszałek Polski, minister Obrony Narodowej, że pochodzi z rodziny robotniczej, gdyż jego ojciec był kominiarzem w Łodzi. Ta odpowiedź zadowoliła egzaminatora. Pomyślnie zdałam egzamin wstępny do liceum.
Na dziesięć minut przed lekcjami odbywała się tzw. „prasówka”. Przewodniczący ZMP przepytywał kolegów ze znajomości prasy, oczywiście tej partyjnej, najlepiej „Trybuny Ludu”. Kupowało się też gazety, czasami dzieliło z kolegami, a w końcu, ponieważ zupełnie nie można było dostać papieru toaletowego, wykorzystywano je do wiadomego celu. Każdy jednak musiał przygotować sobie jakąś wiadomość, oczywiście najlepiej z działalności jedynej słusznej partii. Należało zachować przy tym powagę. Kiedyś jedna z koleżanek się z czegoś roześmiała, to przewodniczący podszedł i dał jej w twarz. I nikt nie odważył mu się sprzeciwić. W ostatniej klasie mieszkałam w internacie, bo byłam w klasie pedagogicznej i dostawałam stypendium, które całkowicie zabierano na opłacenie internatu. Nie wolno nam było w niedzielę nigdzie wychodzić, bo nużby komuś przyszło do głowy pójść do kościoła. Raz w miesiącu mogliśmy wyjeżdżać do domu. Największa „szopka” rozgrywała się tuż przed 1. maja. Co najmniej przez tydzień nie odbywały się lekcje. Wszyscy przygotowywaliśmy się do jak najgodniejszego uczczenia Święta Pracy (dekorowanie klasy i całej szkoły, szykowanie transparentów, szycie flag- oczywiście większości czerwonych). Każdy miał obowiązek w tym dniu mieć odpowiedni strój, a więc zielone koszule, czerwone krawaty. Często odbywały się także „masówki”, najczęściej w hali miejskiej. Były to spędy młodzieży i ludzi z różnych zakładów, na których wygłaszano wiele różnych przemówień o treści politycznej. Były też występy, na które składały się wiersze i pieśni rewolucyjne. Wszystkie wystąpienia przerywane były „spontanicznymi okrzykami” typu: „Niech żyje towarzysz Stalin! Wielki przyjaciel polskiej młodzieży!”. Sala odpowiadała trzykrotnym: „Niech żyje!”. Ale i to minęło… Nastał czas matury. Nasza klasa zdawała dwie: ogólnokształcącą i pedagogiczną, razem dziewięć przedmiotów. Tuż przed maturą wręczono nam nakazy pracy. Mieliśmy do wyboru powiaty: Wejherowo, Węgorzewo i Lipno. Wszyscy chcieli zostać na miejscu blisko rodzin. Zaczęły się targi, kto ma gdzie pracować. Najszybciej zapełniła się lista w powiecie lipnowskim, następnie wejherowskim. Ostatni, którzy zostali wpisani do pracy w Węgorzewie czuli się jak skazańcy. Miejsce tak dalekie od ich rodzin, a województwo olsztyńskie źle się wszystkim kojarzyło. Tak było wtedy, kilkadziesiąt lat temu. Teraz jest zupełnie inaczej. Przecież to taki piękny region, no i komunikacja jest o wiele lepsza. Po dwóch latach pracy podjęłam studia zaoczne języka polskiego w powstałym Studium Nauczycielskim przy Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu. Trwały one trzy lata i dawały uprawnienia do nauczania w szkołach nie tylko podstawowych, ale także średnich zawodowych. Zaliczyłam dwa lata. Po wyjściu za mąż i przeniesieniu się do Kalisza musiałabym dojeżdżać nocnym pociągiem do Torunia. Jeden raz pojechałam… W Pile czekałam kilka godzin, planowy pociąg z niewiadomych przyczyn został odwołany. O pierwszej w nocy podstawiono dodatkowy, składający się z wagonów bez przedziałów, tylko ławek dookoła. Do wagonu, do którego wsiadłam, weszli żołnierze. Ich masa i tylko ja jedna wciśnięta w róg. W wagonie nie było światła, panowała zupełna ciemność i w takich warunkach dojechałam do Torunia. To był mój ostatni wyjazd, bałam się sama jeździć nocą; zwłaszcza, że byłam w ciąży. Szkoda dwóch lat, ale czasami trzeba tak postąpić, bo przecież najważniejsze jest zdrowie i dobro dziecka.
Dalej pracowałam jako polonistka, ale coraz częściej dochodziły młode panie do nauczania tego przedmiotu. raca polonisty wówczas była ciężka, wiązało się to z poprawą prac klasowych i domowych. W programie nauczania zalecono cztery prace klasowe w każdym półroczu, poza tym należało sprawdzać wypracowania domowe. Prawie codziennie nosiłam zeszyty z danej klasy do sprawdzania i siedziałam nad nimi do później nocy. Dlatego gdy wyszło zarządzenie, że nauczyciel po trzydziestu latach pracy może odejść na emeryturę, mąż pomógł mi podjąć decyzję. Oboje przeszliśmy jednocześnie na tzw. wcześniejszą emeryturę w roku 1984. Mąż przepracował trzydzieści jeden lat, a ja trzydzieści. Pracowałam jeszcze do 1991 r. przez siedem lat na pół etatu. Należało trochę odpocząć od tych trudnych zawodowych obowiązków, zwłaszcza, że przybyło nowych. Musiałam zaopiekować się wnukami. Praca nauczyciela zawsze dostarczała mi wiele satysfakcji. Zarówno ta w małej szkółce w powiecie lipnowskim, jak i ta w szkole kaliskiej. Wydaje mi się, że nie miałam wrogów, ale wielu przyjaciół. Do tej pory utrzymuję kontakt z Panią, która kiedyś była moją uczennicą – Lucyną Maćkiewicz-Wysocką. Wielkie było moje zaskoczenie, gdy w roku 1993 otrzymałam drogą pośrednią zaproszenie na 75-lecie szkoły w Piątkach. Wtedy już w nowo wybudowanej. A przecież minęło 46 lat, jak opuściłam tamte strony…
Anna Przygięda
|