MY - KALISZ POMORSKI - OKOLICE - ŚWIAT
Alojzy Ludwiczak
Opowieści nauczycieli

     Był rok 1951. Koniec maja, kończy się jeden z etapów mojego życia. Wraz z maturą zdaję półroczny kurs pedagogiczny. Cieszę się, że nie pójdę do wojska, bo nauczycieli zwalniają z tego obowiązku. Wykazałem się znajomością dwóch dzieł: „Pedagogiki” Kajrowa i „Psychologii” Tiepłowa. Znałem też  pobieżnie „wielkie dzieło”: „Poemat” Makarenki.

Ten sam rok, sierpień, otrzymuję rozkaz pracy. Kierowano mnie do Koszalina. Byliśmy właścicielami 25. hektarowego gospodarstwa. Nazywano nas kułakiem. Jesteśmy pod stałą „opieką” Urzędu Bezpieczeństwa, jako ludzie niebezpieczni. Był to powód wydalenia mnie daleko od rodziny.

W kuratorium przyjął mnie pan w średnim wieku. Był bardzo miły. Powiedział- Cieszę się, że kolega do nas przyjechał. Zaprosił mnie do mapy. Wskazał na Kalisz Pomorski. Mówił o dobrych połączeniach kolejowych z Inowrocławiem- Będzie mógł kolega często jeździć do domu.

Wieczorem 28 sierpnia 1951 roku  przyjeżdżam do Kalisza. Dworzec całkowicie zniszczony. Zawiadowca i dyżurny ruchu działają sprawnie. Pytam, gdzie tu jest szkoła? -Pójdzie pan kawałek prosto i później ze trzy kilometry w prawo. Wreszcie dochodzę do miasta. Nigdy i nigdzie nie widziałem takich zniszczeń. Począwszy od dzisiejszego ciągu sklepów przy ul. Wolności  i całego osiedla naprzeciw kościoła widać wielkie gruzowiska. Oglądam mury i wypalone okna dzisiejszego Ratusza. Pomyślałem wtedy, że tu się nie da żyć. Za jaką karę mnie tu przysłano?

Jeszcze wieczorem jestem u dyrektora Sujkowskiego, który zaprowadził mnie na ulicę Wolności 21. Tam spotkałem kolegów z powiatu Żnińskiego. Znałem ich z lat szkolnych. To Jerzy Andrzejczak i Jan Kapuśniak. Po roku dokwaterowano nam jeszcze jednego kolegę, Jana Przygiędę. Teraz było nas czworo. Zajmowaliśmy jeden pokój i maleńką kuchnię. Obiady jedliśmy w internacie. Wieloletni intendent, pan Władysław Dąbrowski, starał się i robił co mógł, aby w tych trudnych czasach zaopatrzyć stołówkę w niedostępne produkty żywieniowe. Przez wiele lat szkoły korzystały z pomocy amerykańskiej. Były pięciolitrowe pojemniki oleju w kolorowych blaszanych opakowaniach. Dostawaliśmy też duże ilości mąki. Dlatego też dość często na drugie danie były racuchy i jakaś wodnista zupa (krupnik, kapuśniak).

Pan Władek był bardzo szczęśliwy, gdy udało mu się kupić świński ryj. Był wtedy wielki bal. Zupa pomidorowa. Dość często na drugie danie serwowano makaron posypany twarogiem, ale najbardziej nielubianym daniem była kaszanka. Zdarzało się, że panu Władkowi poszczęściło się dostać coś z drobiu. Był wtedy bardzo dumny.

Teraz kilka zdań o pracy w naszym zawodzie. Były wzloty, ale też u upadki. Najwięcej kłopotów sprawiały nam dzieci z PGR-ów. Naszym obowiązkiem było kontaktowanie się z ich rodzicami. Jeździliśmy rowerami. Przypominam sobie jedną z moich wizyt w Suchowie. Pytam się zdziwionych rodziców, dlaczego w piwnicach i przed domem w dzień palą się światła. -Panie, przecież my za to nie płacimy.

Mieliśmy też wiele osiągnięć. To z tej szkoły wyszło wielu lekarzy, farmaceutów, prawników i inżynierów. W mojej pracy miałem sporo uczniów, którzy brali udział w zawodach matematycznych. W tych konkurach zajmowaliśmy wysokie miejsca. Raz pierwsze w województwie i kilka razy drugie i trzecie. Mój odczyt pedagogiczny "Matematyka nie jest trudna" nagrodzony przez kuratorium był szeroko popularyzowany.

Wreszcie parę zdań o naszych zarobkach. Za nami były tylko sprzątaczki. Znane powiedzenie z lat sześćdziesiątych: "Czy się stoi, czy się leży 2 tysiące się należy" niestety nie dotyczyło nauczycieli. My tyle nie zarabialiśmy. Dodatkowe wynagrodzenia dostawaliśmy za wychowawstwo (36 zł.). Można było za to kupić paczkę kawy (10 dag). Nasz etat wynosił 30 godzin tygodniowo. Pracowaliśmy również w soboty.

Muszę jeszcze wspomnieć o najtrudniejszych dniach w mojej pracy. Był to: 1 Maja- Święto Pracy. Obowiązkowy przemarsz przed trybuną. Jeszcze gorzej wspominam Boże Ciało, przecież dzień wolny od pracy, ale nie dla wychowawców. W tym dniu był organizowany masowy wywóz  dzieci na wycieczkę do lasu. Pracownicy z zakładów pracy do samochodów przeznaczonych do przewożenia różnych materiałów, również bydła i świń, wstawiali ławki, aby dzieci mogły siedzieć. Nie było jeszcze autobusów. Zakupiono w tym dniu  duże ilości bułek, wędlin i napojów, które nie były dostępne na co dzień.  Dzieci nieprzyzwyczajone do takich rarytasów, zdziwione ich nadmiarem nie mogły ich jednorazowo zjeść.  Był to przykład marnotrawstwa tamtych czasów…

Pozytywnie wspominam sobotnie wieczorki organizowane przez absolwenta tej szkoły -księdza Kozielca. Potrafił znaleźć bezpłatnych muzykantów i świetnie kierował tańcami. My nauczyciele byliśmy wtedy zaledwie o 4 lata starsi od uczącej się młodzieży. To też świetnie bawiliśmy się z nimi. Zakonnik-  ksiądz  Kozielec znał  wiele języków obcych.  Przez wiele lat pracował w krajach afrykańskich i na innych kontynentach.  Chętnie przyjeżdżał na każdy zjazd absolwentów tej szkoły.

 

Alojzy Ludwiczak