MY - KALISZ POMORSKI - OKOLICE - ŚWIAT
Horror w przedszkolu

     Suchy chleb i zbożową kawę serwowano dzieciom w Przedszkolu Miejskim w Kaliszu Pomorskim jako „dwudaniowy” posiłek obiadowy. Taki jadłospis obowiązywał w roku 1947, kiedy wiosną przeniesiono tę placówkę z miejsca bliżej nieznanego do budynku na rogu ul. Grunwaldzkiej i ul. Błonie Kaszubskie.

     W sprawozdaniu Komisji Kontroli Społecznej, która wizytowała kaliskie przedszkole w czerwcu 1947 roku, wypisano kolejno aż dziewięć stwierdzonych wówczas nieprawidłowości. W tym: brak czystości w salach, w kuchni i na podwórku, źle prowadzona lub w ogóle nie prowadzona dokumentacja (przykładowo brak książki kasowej i magazynowej), o braku wagi do rozdziału porcji nie wspominając. A dzielono wówczas między dzieci to co posiadano: chleb, słoninę, masło, cukier, budyń oraz zupy w proszku i olej kokosowy podarowane przez UNRA (komórkę ONZ „dokarmiającą” po II wojnie Polskę).

     Trzeba jednak powiedzieć, że ta stołówkowa bieda w przedszkolu miejskim to i tak był luksus w porównaniu do ówczesnej diety mieszkańców Kalisza Pomorskiego, bo zaopatrzenie w produkty żywnościowe długo kulało. I mimo gospodarki planowej PRL niewiele więcej leżało na sklepowych półkach jeszcze w roku 1955. Słonina nie pokazywała się wcale, kaszanka tylko od czasu do czasu, a jeśli raz w tygodniu przywozili kiełbasę – to śmierdzącą, więc nie do jedzenia.

     Ale wróćmy do tego co działo się w kaliskim przedszkolu osiem lat później. Otóż jego ówczesna kierowniczka, jak publicznie stwierdził na sesji 25 maja 1955 r. przewodniczący Prezydium Miejskiej Rady Narodowej Jan Staworzyński: „zajęta jest wyłącznie swoimi osobistymi przeżyciami natury erotycznej”. Dlatego „wszędzie w przedszkolu są brudy, a dzieci niszczą świeżo pomalowane ściany bo nie mają należytej opieki”. Co więcej, „nawet racji żywnościowych kierowniczka nie umie tak rozplanować aby wyżywienia wystarczyło dla dzieci do końca miesiąca, w wyniku czego dzieci są odsyłane do domu z braku wyżywienia”.

     Kierowniczkę zmieniono znowu na nową. Ale w kaliskim przedszkolu niewiele zmieniło się na lepsze. Kolejne trzy lata później, na sesji Miejskiej Rady Narodowej (26 marca 1958 roku) radna Helena Kurylczyk powiedziała, że „zatrudniony tam personel nie jest na poziomie”. I by to uzasadnić przytoczyła kilka faktów: „dzieci są pozostawiane bez opieki, zamykane do piwnicy, wszędzie brudy, a skargi płyną zewsząd”. Radny Aleksander Piotrowski dodał, iż „kucharka boi się mówić co dzieje się w przedszkolu, gdyż więcej produktów idzie na górę do mieszkania przedszkolanki niż dla dzieci”.

     Kierowniczkę po raz już któryś zmieniono. Pamiętam, bo wtedy sam uczęszczałem do kaliskiego przedszkola. Po obiedzie składającym się z zupy i drugiego dania w postaci gotowanych ziemniaków, było tzw. leżakowanie. Leżaków nie posiadano więc należało usiąść na krzesełku i położyć ręce na stoliku, a na nich głowę. Kto ją przez najbliższe dwie godziny próbował podnieść do góry, tego przedszkolanka o imieniu Józia uderzała w skroń drewnianym wieszakiem na ubrania. Kto natomiast chciał się załatwić, musiał po zgłoszeniu się wyjść samodzielnie na podwórko gdyż ustęp w postaci polowej latryny mieścił się w dawnym chlewiku i straszył wielką czeluścią cuchnącej gnojowicy.

     To nie jedyne moje przedszkolne wspomnienie. Pamiętam jak bardzo bałem się wychodzić do tej podwórkowej ubikacji. Dlatego tak jak większość dzieci wolałem ze strachu załatwić się w majtki, wybierając niechybną karę zamknięcia na godzinę w ciemnej piwnicy lub całodniowego klęczenia w kącie na rozsypanym grochu. Naszą przedszkolankę Józię, tą od uderzania w głowy drewnianym wieszakiem, darzyliśmy jednak sympatią gdyż podczas codziennych wycieczek zazwyczaj flirtowała z żołnierzami. A skoro nie zwracała na nas żadnej uwagi, szybko uciekaliśmy spod jej „opieki” z powrotem do swoich domów zamiast wracać na ulicę Grunwaldzką.

     Co jeszcze pamiętam z kaliskiego przedszkola końca lat 50. XX wieku? Że każdego ranka chowałem się w naszym domu za szafą aby mama mnie nie znalazła i nie zaprowadziła do pani Józi. Dzisiaj, po tylu latach, gdy widzę wciąż stojący budynek przy ul. Grunwaldzkiej, odwracam od niego oczy. Bo to nie było przedszkole tylko miejsce gdzie szło się jak na stracenie. Taka kaliska „horrorlandia” zamiast dzisiejszej „Bajkolandii”.

     Odnalazłem w swoim archiwum dwa zdjęcia, na których jestem wraz z siostrą wśród kaliskich przedszkolaków roku 1958. Na pierwszym, z wycieczki na Małą Stację, patrzymy w obiektyw uśmiechnięci i jednakowo ubrani zgodnie z ówczesną „modą” – w zbyt obszerne spodnie i kurtki po starszym rodzeństwie. A pod spodem i dziewczęta i chłopcy nosili bez wyjątku przypięte do tzw. pasa pończochy gdyż rajtuzy były wtedy jedynie marzeniem.

     Na zdjęciu drugim bawimy się na „przedszkolnej” piaskownicy, której rolę pełniła wysoka skarpa na tyłach domu dróżnika przy ul. Koszalińskiej. Ta młoda kobieta między nami to właśnie pani Józia. Uśmiecha się, bo zaraz pobiegnie gdzieś na bok do swojego żołnierza, a my wtedy także rozbiegniemy się na różne strony uciekając spod jej wątpliwej opieki.

Bogumił Kurylczyk