MY - KALISZ POMORSKI - OKOLICE - ŚWIAT
Tajemnice kaliskiego Kościoła

 

 

 

 

 

 

 

 

Na Pojezierzu Drawskim, kaliski Kościół, klasycystyczny w formie, jest zabytkiem niezwykłym, gdyż powstał w latach 1771-1781, kiedy nie budowano tu kościołów. Stawiano je wcześniej albo później, gdyż ówczesny król Prus Fryderyk II, zwany Wielkim, „łaskawy patron wszystkich chrześcijan” (clementissimus patronus summus christianus) – jak głosi łacińska inskrypcja na kaliskim, wielkim dzwonie w wieży - zbroił w tym czasie armię do kolejnych wojen. Przygotowywał się także do zagarnięcia znacznej części Polski w mającym rychło nastąpić jej pierwszym rozbiorze (1772). I faktycznie, odegrał w nim pierwszorzędną rolę.

  Granica między Polską a Prusami przebiegała przed rokiem 1772 pomiędzy Kaliszem Pomorskim (Callies w Prusach) a Giżynem (w polskim starostwie wałeckim). Czyli tuż za miedzą naszego miasta (w kierunku na Wierzchowo), spalonego doszczętnie w nocnym pożarze (incendio nocturno – jak zapisano na kościelnym dzwonie), 18. maja 1771 roku (MDCCXXI 18 mai).

 

 

I dodano tam, że to właśnie „hojność” (munificentia) Fryderyka II - „ojca kraju” (patris patriae) pozwoliła odbudować i Kościół i miasto. Upamiętnia to, także uwieczniony na wielkim dzwonie, niemiecki wiersz. W wolnym tłumaczeniu brzmi tak:

  

            „W ogniu Pan mnie stracił,
nie oszczędził ni miasta, ni świątyni.
Lecz potem miłosierdziem Pan nas wzbogacił,
jam przykład tego, co łaska boska czyni.
Bóg tak poruszył króla naszego serce,
że i miasto i świątynię odbudował wielce.
Zamiast chat, murowane domy ofiaruje,
i niczego w zamian nie oczekuje.”

(tłum. Bogumił Kurylczyk)

 

 

Wymuszona hojność króla

            Wiemy już kto dał pieniądze na odbudowę Kalisza Pomorskiego po wielkim pożarze w 1771 roku. To król Prus Fryderyk Wielki przeznaczył na ten cel 80 tys. talarów. Talar był monetą srebrną, w przeciwieństwie do bitego ze złota Fryderyka (Friedrichsdor), który miał wartość pięciu talarów.

Moneta o wartości 1/6 talara (5 groszy), wybita w Królewcu w 1773 roku

 

 

            Jak wyliczają historycy, jeden talar z roku 1790 miał wartość 36,2 dolara amerykańskiego z roku 1990.  Wychodzi stąd, że Fryderyk II przeznaczył na odbudowę Callies kwotę niemal trzech milionów dolarów US w roku 1990, czyli skromnie licząc około pięć mln USD dzisiaj.

Widok z kościelnej wieży w kierunku Ratusza i Szkoły

 

 

            Obecnie nie wydaje się to wiele, bo jak za pięć mln dolarów (ok. 15 mln zł) odbudować całe miasto? Niewiele mniej kosztowało przecież, wraz z wyposażeniem,  niedawno otwarte Gimnazjum w Kaliszu Pomorskim. Ale pamiętajmy, że jesteśmy myślami w roku 1771. A wtedy, już 19 czerwca (ledwie miesiąc po pożarze), nadradca budowlany w Berlinie, Friedrich Holsche wyliczył, iż koszt odbudowy Callies w systemie muru pruskiego sięgałby 96.512 talarów, natomiast w systemie murów ceglanych - 119.195 talarów. Preliminarz wydatków, skorygowany 25 czerwca 1771 (od kosztów odjęto 20.000 guldenów odszkodowania z ubezpieczenia pożarowego “Feuer-Cassen-Societaet”), zamknął się ostatecznie kwotami: 76.614 talarów w przypadku odbudowy z muru pruskiego i 99.297 talarów przy murach stawianych z cegieł.

 Na piśmie przedłożonym w tej sprawie Fryderykowi II następnego dnia, 26 czerwca 1771 roku, monarcha skreślił własnoręcznie słynną dyspozycję, stanowiącą potem nakaz podobnego postępowania w przypadkach pożarów miast. Otóż zadecydował: „Lepiej jest stawiać domy z cegieł, niż z muru pruskiego. Miasto ma być odbudowane w ciągu trzech lat na poprzednim (starym) miejscu. Przeznaczam na to 80 milionów (tysięcy) talarów, które mają być wypłacane w ratach”.

Wbrew temu, co głosi wychwalająca „miłosierdzie króla” legenda, pieniądze te pochodziły z kasy państwowej a nie z prywatnej kiesy monarchy o czym jednoznacznie świadczą zachowane dokumenty (tu "Neue Sammlung..." z roku 1788, tom 7, str. 302). To po pierwsze, a po drugie, Fryderyk Wielki, zwany Frycem, słynący z bezwzględności oraz skąpstwa, bynajmniej nie z powodu łez ulanych nad nieszczęściem mieszkańców Callies, sięgnął do rezerw  państwowej szkatuły. Tu chodziło bowiem o politykę, a dokładnie o obraz propagandowy pogranicza, gdzie po stronie pruskiej, tuż obok ziem polskich, jakie wkrótce miały być do Prus włączone, nie mogło stać obrócone w popiół, pruskie miasto.

            To kłóciło by się z  lansowanym w Europie wyobrażeniem o „pruskim porządku i bogactwie” oraz „polskiej nędzy i anarchii”. Ba, przepaści pomiędzy krajem cywilizowanym, a krajem dzikusów, gdyż Polaków porównywał Fryderyk II do plemion afrykańskich… Dlatego w państwowym budżecie, obok kolosalnych wydatków na umacnianie twierdzy w Kostrzyniu, musiały się znaleźć również mniejsze pieniądze na odbudowę z popiołów pogranicznego Kalisza Pomorskiego. Odbudowę w modelowym kształcie, z ulicami przecinającymi się pod kątem prostym, regularnymi kwartałami domów, prostokątnym Rynkiem z Kościołem (a dokładnie z jego wieżą) pośrodku.

By to wyróżnione położenie nowego Kościoła uzyskać w przestrzennym układzie miasta, nową świątynię nie postawiono na miejscu starej, gotyckiej (na miedziorycie Daniela Petzolda jej widok z roku 1715), lecz przesunięto w kierunku południowo-zachodnim, bliżej Pałacu. Na miedziorycie, w stronę prawą, gdzie widoczne są wypalone mury Pałacu po wcześniejszym pożarze.

 

List pastora Sruensee

            Legenda o hojności Fryderyka Wielkiego, który jakoby za własne pieniądze odbudował Kalisz Pomorski, głosi, że króla Prus rozczulił do łez rozpaczliwy list, jaki do niego napisał trzy dni po wielkim pożarze kaliski pastor Joachim Heinrich Struensee. Dodać warto, że pastor Struensee sprawował swoją kościelną funkcję najdłużej w protestanckiej historii Calies, bo aż 60 lat, od roku 1742 do 1802. Był przy tym tak znakomitym kaznodzieją, że nic dziwnego, iż potrafił nawet „poruszyć serce” monarchy.

Ale i to okazało się bajką za sprawa odnalezionego w polskim archiwum oryginału tego pisma (obok reprodukcja pierwszej strony). Pastor wylicza w nim rzeczowo - jak ekonom, a nie jak poeta -  straty miasta, parafii i swoje własne. A na koniec pyta wprost króla, który był patronem świątyni, skąd ma teraz wziąć pieniądze na jej naprawę, na chleb dla siebie i rodziny, czy na opłacenie praczki? I zapewne właśnie te, rzeczowe aż do bólu pytania poruszyły, a nie wzruszyły, Fryderyka Wielkiego.

            Streszczając list pastora Struensee, dowiadujemy się, iż w nocy z 17. na 18. maja zostały zniszczone w mieście przez ogień: 163 domy, kościół, plebania oraz szkoła. Ocalało tylko 35 chałup. Sklepienie kościoła runęło, więc ściany muszą być jak najszybciej zabezpieczone dachem przed dalszym niszczeniem. Tylko jak? Bo parafia nie posiada aż takich środków, by te szkody usunąć i naprawić. I teraz, gdzie mają odbywać się msze? Jak ma być wynagradzana obsługa kościoła? Jak można odbudować plebanię?

            Przypuszczam, iż to myśl o kaliskim pastorze pozostającym bez chleba i bez czystego odzienia oraz o parafianach bez świątyni sprawiła, iż król tym prędzej sięgnął do państwowej kasy. Takie rzeczy nie mogły być przecież w Prusach tolerowane. I to na dodatek przy granicy z Polską! Stąd, od pierwotnego zamiaru odbudowy kaliskiego Kościoła, Fryderyk II doszedł do zamiaru odbudowy całego miasta. I niezwłocznie zaczął go realizować.

 

Najpierw miasto, Kościół potem

            W królewskim planie odbudowy miasta priorytetem miał być Kościół. Zapewne, by nie opóźniać jego wznoszenia, wykopano fundamenty pod gotowy projekt – Kościoła Garnizonowego w Poczdamie. Świątyni na planie greckiego (równobocznego) krzyża, z jedną, długą nawą oraz dostawionymi pośrodku symetrycznie: wieżą (od zachodu) i zakrystią (od wschodu).

Ołtarz (widok obecny) zaplanowano na jej wschodniej ścianie, dzielącej nawę i zakrystię. Tak, by wierni, modląc się, patrzyli w kierunku wschodnim skąd ma nadejść Chrystus Zbawiciel. Ten układ przestrzenny określa się jako „zorientowany”.

            Zachowane dokumenty nie potwierdzają jednak priorytetów dla budowy kaliskiego Kościoła, która trwała aż dziesięć lat. Tylko dzwon z dziękczynną inskrypcją dla króla Prus odlano bardzo szybko, bo już w 1772 roku. Można zatem założyć, iż gdy w naszym nowym Kościele odprawiono pierwsze nabożeństwa (jesienią 1781 roku), zabudowa miejska, a tym zwłaszcza Rynku, była już gotowa. Łącznie z usytuowanym przy Rynku Ratuszem (od strony dzisiejszego wejścia do Kościoła) oraz Szkołą (od strony wieży).

Z adnotacji w dzienniku budowy wynika, iż faktycznie prace rozpoczęto dopiero w roku 1775, a ich nasilenie przypadło na lata 1779-80.

 

 

 

  

 

 

 Latem 1781 roku zwołano do Callies ministerialną komisję, która odebrała Kościół, uznając, iż gmach jest gotowy na przyjęcie wiernych.

 

 

 

 

 

 

Główne wejście prowadziło pod wieżą z umieszczonym na niej, wielkim, dziękczynnym dzwonem. Tędy wchodzili najbardziej zasłużeni i najbogatsi parafianie, zajmując miejsca na balkonie (stary plan i współczesne zdjęcie) na wprost ołtarza ambonowego (dziś bocznego), z kazalnicą pośrodku.

  

 Zwykli wierni przybywali do wnętrza świątyni dwoma bocznymi wejściami: od strony południowej (tak, jak obecnie) - na starym planie na prawo - oraz od strony północnej (zamurowanego, bo tam teraz stoi nowy ołtarz) - na starym planie na lewo. Zdjęcie pokazuje obecny widok wnętrza, gdy na nie patrzeć od ołtarza. Po lewej mamy stary ołtarz ambonowy, po prawej wejście do wieży z balkonem dla wyróżnionych parafian, a na wprost chór z organami a pod nim wejście dziś używane, od strony południowej.

 

Wszyscy siedzieli twarzą do ołtarza ambonowego i prowadzącego obok niego, wejścia do zakrystii. Ławki od strony chóru stały tak, jak stoją. Natomiast ławki od strony dzisiejszego ołtarza, były odwrócone do niego tyłem, a przodem do środka Kościoła. Bo właśnie jego środek, i umieszczona wysoko, na ścianie oddzielającej nawę od zakrystii ambona oraz królewski znak FR „Fridericus Rex” (dziś wisi w zakrystii – na fotografii), skupiały uwagę protestanckich wiernych.

            Był też inny, prozaiczny powód skoncentrowania parafian wokół środka gmachu. Otóż rozmieszczono tam (ale to już na początku XX wieku) cztery, przykryte metalowymi żaluzjami, wyloty ciepłego powietrza, którym ogrzewano wnętrze w zimne dni.

 

Cud ciepłego powietrza

            Rosjanie zajęli miasto Kallies, bez większych walk, w mroźny poranek 11. lutego 1945 roku. I nie ma co się łudzić, że zamierzali ocalić kaliski Kościół z miłości do zabytków… a już na pewno nie, z miłości do pruskiego króla Fryderyka Wielkiego. Rabując wszystko, co miało jakąś wartość, spalili całe centrum miasta, czego świadectwem są pozostałe do dziś, wielkie dziury w zabudowie. Dlaczego nie spalili także Kościoła? Możemy tylko przypuszczać, ale z prawdopodobieństwem równającym się niemal pewności, że nasz zabytek uratowało nowoczesne, wydajne, zamontowane tuż przed wybuchem II wojny – ogrzewanie…      

            Kotły nagrzewające powietrze oraz rozprowadzające go kanały zamontowała i wykonała w latach 1937-38 firma Komi z Berlina. Specjalizująca się wówczas w takich instalacjach, co podkreślił w liście polecającym konserwator zabytków prowincji Pomorze, dr Balke. Uznał bowiem, iż zimno w Kościele źle wpływa nie tylko na  zdrowie wiernych, lecz także na zabytki, zwłaszcza unikalny ołtarz ambonowy oraz drewniane, rzeźbione detale wystroju.

Zachowane plany pokazują, jak zrealizowano to przedsięwzięcie. Kotły umieszczono w wykonanej w tym celu pod posadzką piwnicy. Warto dodać, że przy okazji tych podziemnych prac nie odkryto żadnych lochów, mających jakoby (co opowiadają legendy) łączyć kaliski Kościół z Pałacem. W tym samym czasie założono także instalację elektryczną, naprawiono mury i elewacje, a w 1938 roku wymalowano całe wnętrze oraz ustawiono wygodne, szerokie ławki z haczykami do wieszania torebek przez parafianki.

            Tych haczyków nie popsuli nawet Rosjanie, bo pewnie wieszali na nich swoje pepesze oraz menażki. Te szerokie, drewniane ławy służyły im bowiem jako wygodne spanie przez prawie trzy tygodnie, kiedy kwaterowali w mieście oczekując na rozkaz nowego ataku na niemieckie pozycje (od 11. lutego do 1. marca 1945 roku). A zamienili kaliski Kościół na koszary właśnie dlatego, że posiadał ogrzewanie. Bezcenne w te lutowe, mroźne dni. I tak ciepłe powietrze ocaliło świątynię przed zniszczeniem, bo po jej ścianach pijani żołdacy strzelali tylko z pepeszek, tylko od zewnątrz, i rzecz jasna nie po oknach.

Po tej „zbawczej” instalacji grzewczej został dziś tylko komin nad zakrystią i zejście do pustej kotłowni obok niej.

 

 

 

 

Plebanie znane i nieznane

            Plebania, stojąca nieopodal kaliskiego Kościoła (od strony zakrystii, aby ksiądz miał bliżej), powstała w czasie odbudowy miasta po wielkim pożarze. I należy przypuszczać, że tak jak inne kamienice, była gotowa wcześniej, przed rokiem 1781. Parterowy budynek, chociaż jak na owe czasy niemały, okazał się wraz z upływem lat zbyt ciasny. Wymagał także remontu. Przystąpiono do niego na początku XX wieku, dodając przy okazji mieszkalne poddasze od strony ogrodu. 

W ten sposób plebania, dzięki staraniom ówczesnego pastora Berchardta,  upodobniła się do innych, starych kamienic w mieście, które od frontu są parterowe, z wysokim dachem, kryjącym z drugiej strony właśnie mieszkalne poddasze. Najbliższy taki dom odnajdziemy obok, przy tej samej ul. Św. Wojciecha (w stronę ul. Świerczewskiego). Tam, gdzie przed wojną mieszkał rzeźnik, a długo po wojnie funkcjonował sklep mięsny.

Na tyłach plebanii od strony ul. Rybackiej, wybudowano także na początku XX wieku okazały dom parafialny, z dużą salą posiedzeń na parterze.  Po wojnie mieszkał tam na piętrze organista, a salę posiedzeń rady parafialnej zamieniono na magazyn meblowy. Dzisiaj tę kamienicę, ozdobioną na bocznej ścianie (od ul. Krzywoustego) wielkim krzyżem, zajmują kaliscy księża.

Oprócz tych dwóch, ocalałych z wojennej pożogi budynków, kaliska parafia dysponowała budynkiem trzecim. Ba, zamierzano nawet do niego dostawić bliźniaczą, czwartą kamienicę. Wszystko po to, by w mieście mieszkali także pastorzy z Cybowa oraz Starej Korytnicy.

Ten obszerny, pietrowy bliźniak, ale zrealizowany tylko w połowie (zamieszczamy plan pomieszczeń parteru i plan piętra), stał na początkowym odcinku ul. Szczecińskiej (dziś zakończonym ślepo), przed mostem na Drawicy, po lewej stronie. Obecnie nie ma po tej kamienicy śladu, podobnie jak po sąsiedniej (w stronę ul. Dworcowej) willi rodziny Neumann. Warto wiedzieć, iż kaliska parafia próbowała początkowo zakupić tę właśnie willę na potrzeby drugiej plebanii. Gdy z jakichś powodów do transakcji nie doszło, zdecydowano się na budowę.

 

Poczet pastorów i proboszczów

            Ze starych dokumentów widać, jak  potężniała kaliska parafia przed 1945 rokiem. Budowano nowe plebanie, odnawiano, unowocześniano i malowano Kościół, a nawet zakupiono już grunty pod urządzenie nowego (obecnego) cmentarza.

Ostatni, przedwojenny pastor Günter Köhler,  który szczególnie zabiegał o pomnożenie parafialnego majątku, posiada pamiątkową, kamienną tablicę, umieszczoną niedawno na wschodniej ścianie nawy. Niestety, wciąż nie upamiętniono, choćby tylko w taki sposób, najbardziej zasłużonego dla budowy kaliskiego Kościoła - pastora Struensee.

Po zachodniej stronie nawy są natomiast tablice z nazwiskami kolejnych, po roku 1945, czyli już polskich - kaliskich proboszczów.

 

 

Pierwszym był ksiądz Jan Borodzicz. Jak czytamy we własnoręcznie przez niego wypełnionej ankiecie (w lutym 1946 roku), urodził się w roku 1880 w Poniewieżu. Po ukończeniu gimnazjum i seminarium duchownego prowadził parafię w Kroszynie koło Baranowicz, skąd przybył do Kalisza Nowego.

 

 

 

To za jego probostwa z kościelnych podziemi poznikały kotły grzejące powietrze, a wierni zasiedli w ławkach odtąd już nieogrzewanego wnętrza, modląc się do nowego ołtarza, ustawionego na ścianie północnej. Ten zasłaniający dawne wejście ołtarz był dużo skromniejszy od obecnego, choć w kształcie bardzo podobny. Dominowało niemalowane drewno, a nie jak teraz - srebro i złoto.

Jak to zapisano w urzędowych dokumentach na podstawie oświadczenia ks. Borodzicza, Kościół w Kaliszu Pomorskim pierwszy polski proboszcz objął „w dobrym stanie”. Podobnie w „dobrym stanie” była plebania. Za to budynek organistówki określił jako „zniszczony” i dodał, że parafialna ziemia oraz ogrody, na mocy decyzji starostwa w Drawsku Pomorskim, „zostały rozdzielone pomiędzy osadników”.  A przed rokiem 1945 do parafii należały tereny zwane Priesterwerder (Księża Wyspa), leżące pomiędzy ul. Świerczewskiego a jeziorem Bobrowo Małe,

Z kolei proboszcz Zygmunt Ratajczak (objął parafię po Janie Brzozowskim, następcy księdza Borodzicza), wybudował stojący do dziś przedsionek od strony hotelu „Solaris” (na zdjęciach widok Kościoła bez przedsionka i z nim). Bo, jak wtedy mówiono, nie chciał patrzeć spod ołtarza na nowo powstałą restaurację, wówczas „Słoneczną”. Dopiero wtedy naprawiono podziurawione przez kule w roku 1945 tynki na zewnątrz Kościoła oraz pomalowano ściany. Ruszył także nieczynny przez lata zegar na wieży. Ale jego maszyneria jest wyraźnie kapryśna lub też brakuje odpowiedniego zegarmistrza, gdyż czas pokazywany na każdym z czterech cyferblatów zazwyczaj różni się i od siebie, i od aktualnej godziny.

Za księdza Ratajczaka po raz ostatni uderzano codziennie w wielki dzwon na kościelnej wieży, gdyż naprawiając jej tynki okazało się, iż trzeba naprawić całą konstrukcję. A na to pieniędzy nie zdobył ani ten proboszcz, ani żaden jego następca. I dlatego wieża kaliskiego Kościoła, chociaż z zewnątrz pięknie wymalowana, strzela w niebo ze środka Rynku jak wyrzut sumienia (trzy pierwsze fotografie przedstawiają dawne widoki Kościoła, czwarta – współczesny). Gospodarzą na niej teraz wyłącznie gołębie, co nie jest najlepszym rozwiązaniem ani dla samego zabytku, ani dla przechodniów i wiernych. Wiernych, czekających od dziesięcioleci na dzień, w którym znowu usłyszą z wieży bijące serce dzwonu.

Odkrywając tajemnice kaliskiego Kościoła, tu przy plebanii oraz przy zamurowanym, północnym wejściu, też mogliśmy sobie tylko wyobrażać jak brzmiałby ten milczący od dawna dzwon… Gdyby ożył, skoro ożyła już jego historia.

 

Bogumił Kurylczyk

Współpraca:
Joanna Mączkowska

oraz
Magdalena Ambroziak
Jakub Biegniewski
Borys Górniak
Bartosz Jaworek
Klaudia Miszler
Maciej Radziński
Natalia Tymczyszyn