MY - KALISZ POMORSKI - OKOLICE - ŚWIAT
Tomasz Dobrowolski: Nie utracić cząstki nas samych

            

                Każdy konflikt o charakterze militarnym niesie ze sobą śmierć, strach i niepewność jutra. Nie wolno nam zapomnieć o największym z nich, jakim była II wojna światowa. Z perspektywy czasu o wiele łatwiej mówić o tych wydarzeniach, które nasi dziadkowie tak tragicznie przeżywali. Nie potrafimy sobie w pełni wyobrazić tego, co oni czuli w tamtych czasach, o czym myśleli oraz jak postrzegali świat. Wiąże się to ze zmianami sposobu życia współczesnego człowieka oraz powstawaniem kultury globalnej na całym świecie. Wiele naszych rodzinnych tradycji, zwyczajów, nigdzie przecież nie zapisanych, ginie bez powrotu.

Autor, Tomasz Dobrowolski

 

                Konflikty ludności miejscowej, rewolucje oraz co najgorsze – wojny, do dziś mają ogromny wpływ na życie tylu ludzi na Ziemi. Takie koleje losu mieli nasi przodkowie. Przodkowie, którym zawdzięczamy bardzo wiele, począwszy od tego kim jesteśmy, gdzie żyjemy, po możliwość korzystania i poszerzania wiedzy na temat otaczającego nas świata. Zadaniem każdego z nas, a wręcz obowiązkiem, jest zachować pamięć o naszych przodkach, by nie utonęli w mrokach historii. Jeżeli tego nie dokonamy, utracimy cząstkę nas samych, swoją tożsamość narodową i skrzywdzimy następne pokolenia, którym nie będziemy w stanie przekazać całej prawdy o nas.

                Losy wielu polskich rodzin w czasie II wojny światowej, a tym bardziej sytuacja Polaków doświadczonych wojną,  miały swój szczególny wymiar na Pomorzu Zachodnim, gdzie mieszkam. Wieś nazywa się obecnie Biała a do czasu zakończenia wojny była to miejscowość o nazwie Ball. Położona jest w powiecie stargardzkim i gminie Dobrzany. Od dziecka wypytywałem się, dlaczego w naszej rodzinnej miejscowości znajduje się tyle schodów przy drodze, schodów prowadzących "donikąd". Tłumaczono mi, że kiedyś znajdowały się tu normalne domy, w których mieszkali ludzie, a to wszystko zniszczyła wojna.

Wieś Ball na starych pocztówkach

 

                Dla mnie, jako małego dziecka, pojęcie "wojna" było czymś niewyobrażalnym. Zacząłem rozumieć to słowo, dopiero wówczas gdy poznawałem historię w szkole podstawowej. Słowo to stało się dla mnie wtedy synonimem zła i okropności wyrządzanej człowiekowi. Dowiedziałem się wówczas także, że moja rodzina nie pochodzi stąd  gdzie dziś przebywamy, ponieważ mieszkał tu całkiem inny naród, a mianowicie Niemcy. Wtedy narodziło się we mnie po raz pierwszy pytanie: "Skąd się tu wzięła moja rodzina i co było wcześniej na tych ziemiach?". Od tamtej pory staram się odnaleźć jak najwięcej informacji i dokumentacji o moich korzeniach oraz najbliższej okolicy.

Wieś Biała współcześnie

 

 

                Początek historii swojej rodziny zacznę od mojego dziadka od strony mamy, Władysława Woźnego. Urodził się on 3 kwietnia 1933 roku we wsi Iszczków w województwie tarnopolskim, w powiecie Podhajce. Miejscowość ta położona jest nieopodal rzeki Strypy wpadającej do Dniestru.

                W wieku ok. trzech lat dziadek przeprowadził się wraz ze swoimi rodzicami do sąsiedniej wioski Rosochowaciec, gdzie mieszkał do lipca 1945 roku. Wspomina nieraz swoich kolegów i koleżanki z sąsiedztwa. Przypomina sobie dzisiaj, już z trudnością, ich imiona i nazwiska. Jego przyjaciółmi i zarazem sąsiadami była trójka dzieci sąsiadki, pani Ostrowskiej, samotnej matki. Z radością wspomina chwile spędzone z nimi, głównie w czasie zimy, kiedy nie mieli zbyt wiele pracy w zagrodzie. Ostrowscy posiadali duży sad składający się z czterech rzędów drzew owocowych (na mapach widoczny po dziś dzień).

 Na współczesnej mapie satelitarnej od lewej: dom Ostrowskich, dom Woźnych, dom Jakubów

 

                W czasie gdy dojrzewały wiśnie, mój dziadek wraz z młodszym bratem Marcinem, podkradali je sąsiadom z przygranicznych drzew. Hodowali oni także króliki rasy angora, głównie na futro i wełnę, ponieważ w tamtych stronach nie trzymano owiec (ze względu na żyzność gleb), a materiały na ubrania były zbyt drogie. Zwierzęta te wymagały stałego czesania, co sprawiało świetną zabawę dla okolicznych dzieci.

                Dziadek często jeździł wraz ze swoim ojcem Janem na targ  w Kozowie, gdzie sprzedawali nadwyżkę płodów ziemi i kupowali naftę, sól i potrzebne narzędzia. Do miasta prowadził stary most przez jezioro. Kiedy małemu Władysławowi  nudziło się w mieście, za zgodą ojca szedł nad ten most i wrzucał do wody bryłki ziemi patrząc jak "idą one na dno".

                Wieś Rosochowaciec należała do jednych z większych w okolicy, ponieważ liczyła 360 numerów domów. Leżała niecałe 14 km od Kozowej, 33 km od Podhajec, 50 km od Buczacza i 45 km od Zbaraża. Była ona własnością dziedzica o nazwisku Jankowski (herbu Junosza). Znajdował się tam dworek, folwark, park oraz kościół rzymskokatolicki pod wezwaniem św. Michała i św. Wojciecha z 1851 roku. Świątynia pierwotnie należała do parafii w Nastasowie, a 1887 roku została podniesiona do rangi samodzielnej parafii.

                W 1945 roku kościół przekształcono w cerkiew (do ok. 1949 roku), a od kilkunastu lat funkcjonuje jako świątynia greckokatolicka. Za kościołem rozciągały się rozlewiska rzeczki, będącej dopływem Strypy. Równolegle do świątyni, po drugiej stronie drogi, znajdowały się pozostałości gorzelni (zniszczonej zapewne podczas I wojny światowej). Plebania parafialna znajdowała się przy pałacu dziedzica.

                Aby dobrze zrozumieć myślenie ówczesnych ludzi należy się cofnąć daleko w przeszłość. Ziemia podhajecka była od wieków nękana stałymi wojnami, będących wynikiem sporów między wieloma mocarstwami: m.in. Rzeczypospolitej, Turcji i Rosji. Wydarzenia te wpłynęły na zróżnicowany skład etniczny i kulturowy ziem dzisiejszej zachodniej Ukrainy.

                W mojej rodzinie istnieje bardzo stary przekaz ustny o przodkach. Na jego potwierdzenie brak dziś jakichkolwiek dowodów, prócz słów mego dziadka. Historię tę usłyszał w latach 40-stych ubiegłego wieku, od swojej matki Heleny (z pochodzenia Ukrainki). To, co mu przekazała, sięgało czasów bardzo odległych, a mianowicie najazdu Tatarów na ich tereny.

                Historia ta brzmi następująco: Moje strony rodzinne najechali Tatarzy. Palili, mordowali i porywali okoliczną ludność. Moi przodkowie, należąc do bogatych chłopów, ukryli się pod drewnianą podłogą swojego domu. Najeźdźcy zaczęli go przeszukiwać, kradnąc co wartościowsze. Wychodząc, rozsypali na podłodze gorący popiół, by wywabić z kryjówek  mieszkańców. Dym tlącej się podłogi zaczął ich dusić, wiec wyszli na zewnątrz na co właśnie czekali Tatarzy.  Widząc uciekających, wymordowali całą, wychodzącą z ukrycia rodzinę, prócz jednej dziewczynki, której jakimś cudem udało się uciec. 

                Ten krótki przekaz nie wnosi konkretnych informacji historycznych (można przypuszczać tylko, że dotyczy XVI-XVII wieku), ale jest świadectwem tego, iż tamta kultura i tradycja ukształtowała się pod wpływem licznych wojen. Późniejsze informacje o mojej rodzinie pochodzą już z początku XX wieku.

 

Pradziadek Jan Woźny

                Urodził się 10 marca 1900 roku w Iszczkowie, jego rodzicami byli Marcin i Zofia (z domu Waseleszyn) - wiary rzymskokatolickiej. Miał dwóch braci i dwie siostry.  Należał do stosunkowo zamożnej, jak na owe czasy, polskiej rodziny, posiadali bowiem „mocną pasiekę” oraz ok. 15 mórg ziemi. Kiedy nadszedł front I wojny światowej w 1915 roku, piętnastoletni Jan, jako przesiedleniec, trafił wraz z matką, siostrami i bratem bliźniakiem do niewielkiego, galicyjskiego miasteczka.

 Bliźniacy Jakub i Jan Woźni (1908 r.)

 

                Jego ojciec oraz starszy brat zostali zaciągnięci do wojska. Rodzina Woźnych mieszkała w nowym miejscu biednie, w baraku. Młody Jan nie chodził do szkoły, bo musiał utrzymywać rodzinę. Zatrudnił go burmistrz owego miasteczka, mężczyzna około 50 lat, który mówił i rozumiał po polsku. Posiadał on tartak. Zadaniem pradziadka było docinanie, a potem wiązanie drewnianych obrzynków w pęki.  Rozwoził je po domach wózkiem zaprzęgniętym w dwa duże psy.

                Janek dostawał kartkę z ilością drewna oraz numerami domów, do których miał dowieźć pakunki. Na miejscu dawał sygnał mosiężnym dzwonkiem, po czym z domu wychodziła najczęściej Niemka i pokazywała, gdzie ma złożyć drewno. Później otrzymywał pieniądze, które oddawał burmistrzowi, odliczając najpierw sobie ustaloną kwotę jako zapłatę. Ponadto Janek zamiatał podwórza, pomagał w tartaku i w stolarni. Był bardzo pracowity, bo kiedy wojna dobiegała końca i można już było wracać do domu, burmistrz namawiał go, żeby pozostał, ponieważ bardzo go polubił. Obiecał mu nawet rękę swojej córki. Powiedział, że nigdy już nie będzie cierpiał biedy. Jednak młody Jan postanowił powrócić wraz z matką i rodzeństwem do rodzinnego domu.

                Matka Zofia nie chciała, aby ich opuszczał. Nikt wtedy nie wiedział, czy brat i ojciec powrócą z wojny. Gdyby nie, to samotnym kobietom groził głód i bieda. Wyruszyli więc w drogę. Po powrocie do Iszczkowa, zamiast okazałej zagrody, zastali tylko ruiny porośnięte burzanami i dzikim bzami, bo wieś spalono podczas działań wojennych. Trzeba było rozpocząć wszystko od nowa. Po starym domu pozostała murowana piwnica, dzięki której rozpoznali swoją posiadłość. Żołnierze niemieccy urządzili w niej bunkier, dlatego przetrwała. Rodzina Woźnych kupiła od ciotki z sąsiednich Sieminkowców worek ziemniaków i trochę buraków. Postanowili, że część ziemniaków (obierki z oczkami) posadzą. Jan wraz z rodzeństwem i matką przygotowali pole pod uprawę za pomocą szpadli i motyk, wyrywając najpierw wszechobecne osty.

                Po trzech miesiącach, ojciec Jana - Marcin wyszedł z wojska na przepustkę (trwały żniwa, na czas których zawieszano działania wojenne). Ojciec rodziny za najważniejsze uważał odnalezienie miodu,  którego dwie beczki zakopali na wieści o zbliżającym się froncie. Obawiali się, że stacjonujący tu Niemcy odkryli ich skarb. Jednak szczęśliwie pozostał on nienaruszony. Wyciągnęli miód z ukrycia i sprzedali Żydom. Za uzyskane pieniądze kupili dojną krowę, najęli chłopów, którzy nacięli w pobliskim zagajniku drewna, pozbierali ocalałe materiały budowlane i sklecili niewielką lepiankę.

                Ojciec Jana poszedł dalej walczyć na front, teraz w głąb Rosji, a rodzina pozostała w wiosce. Mieli jednak już lżej, gdyż posiadali dach nad głową, nie cierpieli głodu, bo było mleko, ziemniaki i kupione zboże. Marcin Woźny donosił z frontu, że ziemie są tam tak czarne i urodzajne, że nie wymagają obornika. Składowano go w pryzmach, a następnie służył jako opał na mroźną zimę. Tereny były równinne, a na nich pasły się stada krów, owiec i świń. Nikt ich nie pilnował. Pochodziły z folwarków, z których chłopi uciekli, a panów wymordowano w czasie rewolucji.

 

Prababcia Helena, żona Jana Woźnego

                Helena Salów (później Woźna) urodziła się w 1901 roku w miejscowości Iszczków, jej rodzicami byli Maria i Tomasz - grekokatolicy. Posiadała rodzeństwo: najstarszą siostrę Annę (później Jakubów), młodszą siostrę oraz brata urodzonego w 1900 roku. Najmłodsza siostra i brat umarli w 1914 roku na czerwonkę - dyzenterię.

                Rodzina Salów zajmowała się rolnictwem. Kiedy nastała I wojna światowa, Tomasza zmobilizowano do wojska. Gdy front zbliżał się do Strypy i mieli zostać przesiedleni, Maria wraz z córkami wyjechała do Wiednia. Prababcia Helena chodziła tam wraz z siostrą do austriackiej szkoły, gdzie nauczyły się mówić i pisać w języku niemieckim. Zaraz po wojnie powrócili do Iszczkowa, gdzie już czekał Tomasz Salów. Wkrótce odbyły się zaręczyny i ślub Anny z Józefem Jakubów - Polakiem wyznania rzymskokatolickiego, synem Stanisława, który przebywał na froncie razem z jej ojcem. Józef był od Anny wiele lat starszy, ale uchodził za dobra partię jako człowiek wykształcony (skończył nauki w mieście), właściciel warsztatu stolarskiego oraz odziedziczonych po rodzicach 18. mórg ziemi. Zamieszkali w Rosochowaćcu. Z ich związku urodziło się dwoje dzieci: Bronisław  i Maria. Józef wkrótce otrzymał pracę w sądzie, najprawdopodobniej w Kozowie lub Wiśniowczyku gdzie ławnikiem.                                                                                                                                                                             

                Helena zapoznała mojego pradziadka Jana Woźnego, w latach dwudziestych XX wieku. W 1933 roku urodził się ich pierwszy syn Władysław, a w 1938 drugi syn Marcin. Początkowo mieszkali w Iszczkowie w rodzinnym domu Woźnych, razem z bratem Jakubem i rodzicami. Około 1930 postanowili się wybudować na odziedziczonej po rodzicach ziemi w Rosochowaćcu. Wprowadzili się na swoje krótko przed II wojną światową. Natomiast dom w Iszczkowie przypadł Jakubowi, gdzie po dziś dzień mieszkają jego potomkowie. W 1994 roku zięć Jakuba przyjechał do Białej w poszukiwaniu pracy po zamianach ustrojowych na Ukrainie.

                Ale powróćmy do lat trzydziestych. Jan mógł zbudować nowy dom za pieniądze ze sprzedaży miodu. Był to spadek po jego rodzicach. Około 1938 roku, Woźni odkupili od sąsiada w Rosochowaćcu, wyjeżdżającego do Kanady, dodatkowy kawałek ziemi. Mieli już łącznie dwanaście mórg. Gleby były tam bardzo urodzajne.  - Obornik dawano tylko co sześć lat, nie więcej, gdyż zboże by się wykładało - wspomina  z żalem mój dziadek. Bo te sześć hektarów pola tam, za Bugiem, dawały plony równe tym, jakie zbierano tu na Pomorzu, w Białej, z aż trzydziestu hektarów przy średnim nawożeniu.

                Nowy dom w Rosochowaćcu posiadał dach z ocynkowanej blachy. Była to duża inwestycja jak na owe czasy, według Jana - już dla swoich dzieci i wnuków. We wnętrzach, podłogi stanowiło klepisko z gliny, natomiast ściany co roku bielono wapnem. Krótko po wybudowaniu mieszkania, postawiono dużą stodołę pokrytą strzechą, z pomieszczeniem na zwierzęta. Drewniane filary posadowiono na fundamentach z wapienia, wydobywanego w pobliskim kamieniołomie, będącym własnością gminy Sieminkowce. Ostatnim wielkim przedsięwzięciem miała być obory, ale w tym zamiarze przeszkodził wybuch II wojny.

                Woźni posiadali dwa konie, dwie krowy, jedną maciorę oraz dopiero co założoną pasiekę. Uprawiano przede wszystkim pszenicę, grykę, ziemniaki oraz na najgorszych kawałkach żyto, którego słoma służyła do uszczelniania strzech na budynkach gospodarskich. Zwierzęta wypasano na wspólnym pastwisku folwarcznym nad rzeczką. Swoje plony sprzedawali w Kozowie głównie Żydom. Krótko przed wybuchem wojny Jan założył także swój wymarzony sad: kilka rzędów jabłoni i grusz. Kiedy w 1945 roku Woźni wyjeżdżali na zawsze z Rosochowaćca, drzewa zaczęły rodzić pierwsze pojedyncze owoce. Sprawiły one największą radość, a później ich wspomnienie budziło ogromny żal za rodzinnymi stronami. Bo nikt z Woźnych nigdy nie spróbował ani tych swoich jabłek, ani gruszek.

 

Rok 1939 – Kampania Wrześniowa

                Wojna była czasem rozłąki dla mojej rodziny. W 1939 roku, kiedy III Rzesza i ZSRR zaatakowała Polskę, mój pradziadek został zmobilizowany do wojska polskiego (jako rezerwa) do jednostki nieopodal Stryja - Kausza. Już od dawna spodziewano się wybuchu wojny i pamiętając tragiczne doświadczenia z I wojny światowej, gromadzono najniezbędniejsze rzeczy i zapasy. Do najważniejszych z nich należały: nafta, wódka i sól, za które można było kupować inne produkty, gdyż często przejmowały rolę pieniądza. Kiedy brakowało nafty, topiono łój, lub kupowano tzw. brudną naftę od przejezdnych handlarzy. Pozyskiwano ją w okolicach Stryja, gdzie wystarczyło wieczorem wykopać głęboki dół, by wczesnym rankiem na jego dnie zebrać zanieczyszczone paliwo.

Zdjęcie z 1939 roku - Jan Woźny w wojskowym mundurze, obok dedykacja na odwrocie tej fotografii

 

                We wrześniu 1939 roku pradziadek nie doszedł ze swoim oddziałem do Warszawy, gdyż jako rezerwistę za późno go zmobilizowano. Kiedy zgłosił się do koszar, otrzymał umundurowanie ale nie wysyłano go na front. W jednostce brakowało broni i amunicji, dlatego kazano pozostawać cały czas w gotowości. Wśród żołnierzy, głównie ukraińskich, panowało przekonanie, że „Polskę szlak trafił, już ni ma”. Na wieści o klęskach Polaków, często zrzucali oni z radością mundury i uciekali z koszar. Uważali tę wojnę za początek narodzin wolnej Ukrainy. Reszta zmobilizowanych, która pozostała w koszarach, w tym Jan Woźny, otrzymała wreszcie rozkaz marszu na Warszawę. Szli tylko jeden dzień w kierunku stolicy i musieli się zawrócić, gdyż miasto zajęli już Niemcy i nacierali  od północy.

Jan Woźny (od prawej)

       

                Skierowali się w stronę Rumunii, dowództwo na koniach, żołnierze piechotą. Oficerowie przestali wierzyć w zwycięstwo i zaczęli dezerterować. Jan opowiadał, że szli czwórkami, cały batalion, ok. 2.000 żołnierzy. Około 50 km od granicy Rumunii zauważyli zbliżające się samoloty. Oficerowie krzyczeli:  „Nasze! Nasze!...”, po chwili jednak, kiedy nadleciały, zniżyły lot i rozpoczęły ostrzał kolumny. Uciekający rzucali się do przydrożnych rowów. Niestety połowa żołnierzy z otoczenia Jana nie miała tyle szczęścia co on. Droga została usłana zabitymi i rannymi. Było słychać jęk umierających ludzi i koni. Rannym nikt pomocy nie udzielał, błagali swych kolegów o śmierć.

                Mój pradziadek , wraz z kuzynem o takim samym imieniu i nazwisku, przestraszyli się dalszej drogi, i jak wielu im podobnych nie stawili się na zbiórkę. Postanowili dotrzeć do domu, odległego o niecałe 100 km. Nieopodal, w pobliskim lasku spotkali innych żołnierzy, którzy także uciekli z wojska. Już nie bali się kary za dezercję, obawiali się natomiast Ukraińców mordujących i okradających samotnych, polskich żołnierzy. Po czterech dniach wędrówki spotkali tych swoich towarzyszy z wojska, którzy stawili się na zbiórce. Okazało się, że oficerowie, docierając do granicy z Rumunią, opuścili swych podwładnych nie widząc żadnej nadziei dla Polski. Skoro zabrakło dowództwa, szeregowcy zrzucili mundury i zaczęli powracać do domów. Pradziadek dotarł do swojej rodziny w październiku 1939 roku. We wsi rządziły już władze radzieckie, które okupowały wschodnią część Polski. Sołtysowi dodano żołnierza gońca, który co pewien czas szedł z bębnem zwołując zebrania lub ogłaszając różne wieści. Oprócz niego, w Rosochowaćcu przebywało jeszcze kilku sołdatów rozlokowanych po domach.

 

Rok 1940 - Terror band

                Zimą 1940 roku rozpoczęły swój terror ukraińskie bandy. Do wsi Rosochwaciec zaczęły dochodzić już słuchy o mordach dokonywanych na Polakach m.in. na Wołyniu gdzie zabijano całe rodziny „Lachów”. W miejscowości mojego dziadka, Polacy zaczęli także obawiać się podobnego losu, gdyż część z nich miała korzenie szlacheckie (szlachta zagrodowa). Ludność Polska stanowiła większość mieszkańców tej wsi. Nie było tu większych sporów i nienawiści między Lachami, a Ukraińcami, zawierano mieszane małżeństwa (np. Jan i Helena Woźni; Anna i Józef Jakubów). Niektórzy Ukraińcy przyjmowali katolicyzm, a niektórzy Polacy grekokatolicyzm.

                Wszystko skończyło się kiedy wybuchła wojna i do głosu doszli ukraińscy nacjonaliści. Narodziła się nienawiść dwóch bratnich narodów.  - Wcześniej nie było takiej nienawiści; to Hitler ją wprowadził. Obiecał Ukraińcom, że czterdzieści lat nie będą musieli pracować, jak go poprą w tej wojnie" - wspomina mój dziadek Władysław, syn Jana. O tych agresjach narodu ukraińskiego na Polakach świadczy poniższy przykład z dzieciństwa Władysława:

                Mroźnego dnia 1942 roku, Jan poszedł ze starszym synem Władysławem napoić zwierzęta. Studnia znajdowała się daleko i przypadała na dziesięciu gospodarzy (latem poili z rzeki). Była bardzo głęboka, a nad nią stał stary, drewniany żuraw. Wewnątrz błyszczało małe, okrągłe lusterko wody. Zawsze czystej i zimnej, bo nigdy jej nie brakowało. Obok stały drewniane koryta, z których piły zwierzęta. Starano się, aby zwierzęta z różnych gospodarstw nie mieszały się ze sobą, ponieważ później ciężko je było rozdzielić. Jan za każdym razem brał ze sobą koromysło z dwoma wiadrami na wodę do domu.

                Tego feralnego dnia, kiedy poił zwierzęta, zauważył, że droga od miasteczka „z dziesięć sani jedzie”. Jan kazał synowi szybko podpędzać krowy, bo przeczuwał, że nic dobrego ci ludzie z sobą nie wiozą. „Szybko Władek podpędzaj krowy, szybko, szybko... musim do domu uciec”. Kiedy tylko uwiązali w stodole krowy, Jan schował się pod koryto od koni, natomiast mały Władek pobiegł szybko do domu, gdzie przebywała jego matka z młodszym bratem. Nagle padły strzały z karabinu. W domu Woźnych zapanowało przerażenie. Okazało się, że strzelano nie w ich uliczce, lecz bliżej dworku. Świadkowie mówili potem, że były to „egzekucje” dokonywane przez banderowców na Polakach. Mieli na kartce około dwadzieścia pięć nazwisk z adresami (informacje te dostarczyli Ukraińcy z Rosochowaćca należący do nacjonalistów).

                Napastnicy pochodzili z sąsiedniej wioski Swobody (obecnie Złota Swoboda) zamieszkanej w stu procentach przez Ukraińców. Ofiarami, podobnie jak w innych miejscowościach, byli Polacy o korzeniach szlacheckich, przeciwnicy Ukraińców za czasów wolnej Polski oraz niektórzy o czysto polskich korzeniach. „Skazanego za przewinienia” wyprowadzano przed dom i strzelano w głowę. Krewni zamordowanych zgłosili skargę do sztabu niemieckiego, lecz ci odpowiedzieli, że na froncie ich więcej ginie. Kazano tylko pochować ofiary, a zabójcy, choć znani, pozostali bezkarni.

                Dom Woźnych, był jak na owe czasy dość nowoczesny, ponieważ zamiast słomianej strzechy, posiadał blachę. Mój pradziadek po powrocie z wojska, zgodził się ukrywać innych Polaków na swoim strychu, mimo że gdyby się to wydało, cała rodzina mogłaby zostać wymordowana. Ukrywający się, przybyli w nocy i zabrali ze sobą siekiery oraz widły w celu obrony przed ewentualnymi napastnikami. Metalowy dach spełniał dobrze swoją funkcję obronną przed ludźmi, ale nie chronił ich przed zimnem przy tęgich mrozach na zewnątrz. Moja prababcia przyniosła grube pierzyny, ale nadal było zbyt zimno. Postanowiono zmienić kryjówkę. Po wielu rozmowach ustalono, że nowym schronieniem będzie stajnia w stodole. Zamieszkał tam jeden mężczyzna. Pod korytami dla koni wykopano dół, który następnie obłożono deskami i słomą. Żadna wchodząca do środka, niewtajemniczona osoba, nie mogła znaleźć nowej „skrytki”. Oczywiście mężczyzna nie przebywał cały czas w tym schronieniu, choć nie opuszczał stodoły. Jan lub Helena donosili mu jedzenie i wodę. Kiedy Rosjanie zarządzili pobór do wojska, zaciągnął się, mówiąc, że woli zginąć na froncie za ojczyznę, niż być zamordowanym z rąk bandy w kryjówce, albo spłonąć żywcem w oborze.

 

Rok 1943 - Mobilizacja

                Przez Rosochowaciec przemieszczały się stale od 1941 roku (ataku III Rzeszy na ZSRR) liczne wojska, na przemian niemieckie lub rosyjskie. W 1943 wojska rosyjskie ponownie się wycofywały. Maszerowały całe kolumny żołnierzy radzieckich. Zabierali oni wtedy ze sobą chłopów. Goniec ogłosił, że mobilizacja obejmuje wszystkich mężczyzn od 18 do 55 lat, a konsekwencją nie wstawienia się zbiórkę jest sąd polowy i rozstrzelanie. Jan Woźny ucałował swoją żonę, dwóch synów oraz matkę. Pożegnanie wyglądało tak, jakby nigdy już miał nie wrócić. Wszystko co z sobą zabrał, to mały worek z ususzonym bochenkiem chleba, kawałkiem solonej słoniny oraz kawałkiem swojskiego mydła, które wytwarzano przez gotowanie tłustej kury w wodzie z dodatkiem sody kaustycznej. Pradziadek pokazał synom gdzie jest zakopana nafta  i sól. Po wyjściu z domu nie było od niego wieści przez kilka miesięcy. Helena wraz z synami, bojąc się  o rabunki Rosjan, ukryła w ziemiance zboże i pierzynę.

Jan Woźny (pierwszy od prawej)

 

                Do wojska został także zmobilizowany syn Józefa Jakubów - Bronisław. Trzy tygodnie przed tym zdarzeniem ożenił się. W wojsku był on sanitariuszem. Jan pomagał mu za każdym razem, kiedy go spotkał, dostarczał jedzenie, ponieważ pracował na kuchni. Bronisław, 27 kwietnia 1945 roku, idąc do rannego stanął na minę, która urwała mu nogę. Zginął na miejscu. Został pochowany na cmentarzu, koło kościoła pod Berlinem. Kiedy jego żona dowiedziała się, że nie żyje, wyjechała wraz ze swoimi rodzicami pod Wrocław, do Brzegu.

                Oboje trafili do formującego się w Sielcach nad Oką Wojska Polskiego. Jan trafił na kuchnię, natomiast Bronisław został przyjęty jako sanitariusz. Poszli wraz z frontem przez Białoruś. W 1944 roku doszli pod Warszawę. Zajęli ją dopiero wówczas gdy Powstanie upadło. Wiadomo także, że szli nawet przez Ball, obecnie Biała. Ta informacja jest pewna, ponieważ pradziadek rozpoznał po wojnie zakręt za wioską, na którym stał wywrócony wóz z pałąkowatym dachem. W środku znajdowali się martwi Niemcy. Rosjanie wyciągnęli trupy, oparli o drzewa, po czym rozstrzelali raz jeszcze.

Oddział Jan skierowano do walki o Berlin. Po zdobyciu miasta doszli 30 km od Łaby, lecz nie mogli iść dalej, ponieważ zabronili tego Rosjanie. Była obawa, że Wojsko Polskie połączy się z Polakami walczącymi u boku aliantów. Po wojnie, trafił do Łodzi skąd szukał swojej rodziny już na Pomorzu Zachodnim. Nie wiadomo za dużo o służbie i losach Jana w wojsku, mówił o tym niechętnie gdyż miał skryty charakter. Za służbę otrzymał odznaczenia wojskowe: "Za Odrę - Nysę - Bałtyk" oraz  "Za udział w walkach o Berlin".

Jan Woźny (pierwszy od lewej)

Jan Woźny (pierwszy od prawej)

 

 

                Wróćmy jednak do dalszych losów rodziny Jana. W lutym 1943 roku, kiedy głowa rodziny poszła na wojnę, Helena wraz z sąsiadką powiozły do młyna dwa metry zboża na mąkę. Istniała groźba, iż młyny zostaną zamknięte przez nadchodzących Niemców. Kiedy dojechały, młynarz powiedział, że zmieli zboże jeszcze tylko jednemu chłopu, ponieważ ropa się kończy. Kobiety zaczęły płakać, że mają dzieci i nie mogą głodować. Słysząc te słowa, odezwał stojący na przedzie kolejki zdenerwowany Ukrainiec: „moje świnie nie mają co jeść!”. Inni chłopi, stojący z tyłu kolejki, poradzili by poszły złożyć skargę na ruską komendę. Tam kazano iść rosyjskiemu żołnierzowi z kobietami z powrotem do młyna. Oburzony Rosjanin zaczął krzyczeć: „Który to powiedział, że jego świnie nie mają co jeść!?”. Kobiety nie wydały Ukraińca, gdyż jego znajomi mogli później napaść na nie w pobliskim lasku. Powiedziały tylko, że ich mężowie są na wojnie. Mundurowy w tej sytuacji kazał młynarzowi zmielić zboże.

                Odwrót Rosjan trwał trzy tygodnie. Jedna z ostatnich, idących grup żołnierzy, zatrzymała się w Rosochowaćcu. Część rosyjskich mundurowych zajęła kwatery w domu Woźnych. Przynieśli z sobą świerzb i wszy. Były one szczególnie dokuczliwe dla mojego dziadka Władysława i jego brata Marcina, ze względu na młody wiek. Początkowo nie wiedzieli jak walczyć z tymi pasożytami. Ktoś wreszcie znalazł na to środek z łatwo dostępnych materiałów. Mianowicie rozbrajano miny i wyciągano ze środka substancję wybuchową, która mieszano ostrożnie z roztopionym masłem. Tym specyfikiem smarowano ciało. Wywoływało to straszliwy ból, ale było niezawodne. Pasożyty błyskawicznie znikały, a rany szybko się goiły.

                Ostatni Rosjanie, uciekając przed atakującymi Niemcami, nie bronili się, gdyż nie mogli się im przeciwstawić. Posiadali tylko działka konne, co w porównaniu z czołgami nie dawało im żadnych szans. Niemiecka artyleria ostrzeliwała pobliską okolicę całą noc, zadając dotkliwe ciosy Rosjanom. Pociski trafiały także w domy stojące w wiosce. Rodzina Woźnych nie spała. Siedzieli w rogu domu pod stołem, czuwając. Żołnierze radzieccy, którzy przebywali dotąd u nich, podzielili się: dwóch siedziało w drugim kącie domu, a reszta poszła na patrol.

 

Niemieckie naloty

                Następny dzień wcale nie przyniósł spokoju, wręcz przeciwnie, zaczęło się prawdziwe piekło. Niemcy rozpoczęli naloty. Bombardowania już nie były kierowane na ślepo. Trafiały w zabudowania Rosochowaćca. Dużo mieszkańców, słysząc nadlatujące samoloty, wychodziło z domów, żeby nie zostać spalonym i przysypanym gruzem. To był największy błąd. Spadające bomby, które trafiały w otwartą przestrzeń, rozsiewały wokół tysiące odłamków, zabijając i raniąc wiele osób. Kiedy koło południa ucichły samoloty, prababcia poszła do sąsiadów upiec chleb a dziadek  z bratem pozostali w mieszkaniu i patrzyli zaciekawieni na Rosjanina w domu, który czyścił karabin maszynowy. Kiedy Niemcy ponowili nalot, chłopcy wybiegli na próg chcąc zobaczyć ile jest samolotów i jak one wyglądają, bo leciały stosunkowo nisko. Starszy Rosjanin, który spał w rogu izby, obudził się i pobiegł schwytać mojego dziadka i wuja. Wepchnął chłopców pod łóżko i sam wsunął się także razem z drugim Rosjaninem.

                Usłyszeć można było tylko huk wybuchów, jęk spadających bomb, płacz i krzyki ludzi oraz ryki spłoszonego bydła. Po chwili dziadek wyjrzał spod łóżka, by sprawdzić co wydaje tak straszliwe odgłosy i szybko schował się z powrotem na krzyki Rosjanina. Gdy pocisk uderzył w pobliżu, podmuch wyrwał drzwi z domu i powybijał okna. Po skończonym nalocie, dziadek zaraz wyjrzał przez dziurę pozostałą po oknie... Zobaczył, że ten podmuch był od pocisku, który trafił w stojącą obok domu stodołę. W ścianach tkwiły setki odłamków. Pies leżał martwy dwadzieścia metrów dalej w stronę pola. Nadszarpnięty dach domu załatali prowizorycznie, kładąc w dziury słomę oraz pozostałe arkusze blachy. Myśleli, że naprawią go kiedy Jan powróci z wojny, a jednak stało się inaczej...

                W tym samym czasie prababcia przebywała u sąsiadów, by upiec chleb. W środku znajdowało się dwanaście osób. Jeden z pocisków trafił w wysoką gruszę, około trzech  metrów od budynku, w którym się znajdowali. Drzewo ścięło na pół i odrzuciło wiele metrów dalej, natomiast chałupa raptownie się zawaliła. Podmuch zmiótł ją z powierzchni ziemi. Większość ludzi zginęło. Jakimś cudem kilka osób przeżyło, w tym moja prababcia. Ciała matki sąsiadki, która znajdowała się w pomieszczeniu najbliżej wybuchu, nie zdołano odnaleźć.  Kolegę dziadka, syna sąsiadki, odłamek trafił w głowę. A jego matka zginęła, gdy w chwili wybuchu stała przy futrynie oparta o drzwi, pokazując, że „ruskie już dwa bochenki skradli”. Lecące kawałki drewna urwały jej nogi.

                Moja prababcia miała tylko pojedyncze zadrapania na twarzy. Mój dziadek tak wspomina jej słowa po tej tragedii: „pan Bóg dał, że kupka słomy z dachu już spadła, pod którą się wślizłam. Kiedy samoloty ucichły, sprawdzałam czy mam nogi. Podniosłam jedną, potem drugą. Na szczęście przysypała je tylko ziemia”. Jego matka uważała to za cud. Kryjąc się pod słomą mogła spłonąć żywcem, ale słoma się nie zapaliła... Chwilę po atakach Niemców, Rosjanie zaprzęgli konie do wozów, na które kładli ciężko rannych, po dziesięciu na jeden pojazd. Zawozili ich nie do Kozowy (tam byli Niemcy), lecz w stronę miejscowości Chodaczów.

                Kolejną ofiarą nalotów stała się koleżanka dziadka, córka sąsiadki Ostrowskiej, Lucyna. Była dla Władysława jak starsza siostra, nauczyła go robić na drutach i na szydełku. Chwilę przed nalotem poszła wraz z bratem przynieść z piwniczki (ziemianki) ziemniaki do domu. Kiedy nadleciały pierwsze samoloty, odchodzili już od ziemianki. Brat szybko zawrócił i skoczył z powrotem do piwniczki, natomiast Lucyna zaczęła uciekać do domu. Będąc już o krok od mieszkania, pocisk spadł nieopodal niej. Po pięknej dziewczynie został tylko warkocz z kawałkiem skóry na jabłoni, a górna część ciała rozbryznęła się po ścianie budynku. Szczątki dziewczyny pozbierał jej brat wraz z załamaną matką. Na cmentarz było zbyt daleko i zbyt niebezpiecznie, aby zawieźć tam ciało. Postanowiono pogrzebać zmarłą pod jabłonią, na której wisiał wcześniej jej warkocz. Bracia zbili trumnę. Drewna w tym czasie brakowało, dlatego z pomocą przyszło wielu sąsiadów ofiarowujących pojedyncze deski (dziewczyna była bardzo piękna i wszyscy ją żałowali).  Jej ciało zakopano bez duchownego, w otoczeniu najbliższych. Kiedy sytuacja się uspokoiła, matka postanowiła, że należy wykopać jej szczątki i przenieść je na cmentarz, co też uczynili bracia Lucyny.

                Każda bomba lotnicza pozostawiała po sobie krater o szerokości 2-3 metrów         i głębokości 1,5 metra. Naloty były skierowane przeciw wojskom radzieckim stacjonującym w wiosce, lecz żołnierzy nie zginęło wielu. Większość ofiar stanowiła ludność cywilna. Po nalocie przyjechały niemieckie wojska wypychając Rosjan za rzekę Strypę. Po tym zdarzeniu i tak już słaby kontakt z Janem urwał się na ok. trzy miesiące. Front posunął się dalej, a te tereny zajęli Niemcy.

 

Niemcy we wsi

                Kiedy przyszli do Rosochowaćca pierwsi żołnierze, jeden z nich widząc kuzynkę Władysława, Marię Jakubów jak idzie przez podwórko, zaczął ją gonić. Chciał dziewczynę zgwałcić. Na szczęście w domu był jej ojciec Józef, który odciągnął napastnika. Wuj Jakubów znając trochę prawo, poszedł o oficera zgłosić całe zajście. Żołnierz został skierowany natychmiast na front.

                W sąsiedztwie Woźnych stacjonowało niemieckie dowództwo. Młody oficer zobaczył, że Władek pędzi krowę (tylko jedną, jaka pozostała po niemieckiej konfiskacie) i poszedł do mojej prababci z manierką. Poprosił o mleko. Przychodził jeszcze trzy razy. Kiedy przybył po raz ostatni, ostrzegł gospodynię, że następnego dnia przyjedzie do Rosochwaćca specjalna grupa żołnierzy, która będzie łapać bydło z pastwisk. Prababcia ostrzegła jeszcze siostrę oraz sąsiadów. Następnego dnia Władek wraz z Marcinem wczesnym rankiem zaprowadzili krowę w dolinę, obsianą zbożami. Chłopcy pilnowali, by krowa stale leżała i nie ryczała, dlatego cięli sierpem trawę na miedzach i ją karmili. Niemcy szukali krów w całej okolicy, tam gdzie je dostrzegli, ładowali na samochody. Późnym wieczorem chłopcy powrócili z zwierzęciem do domu. Na drugi dzień nikt już nie szukał bydła.

                Innym razem dwunastoosobowa grupa Niemców na koniach zrobiła postój przed Rosochowaćcem. Chcąc zyskać przychylność mieszkańców, rozdawali cukierki, czekoladki, konserwy - produkty bardzo rzadkie i cenne. Był to najprawdopodobniej zwiad niemiecki, sprawdzający poczynania Rosjan. Niedługo potem usłyszano o zbliżających się Rosjanach. Front doszedł nad Strypę, gdzie się chwilowo zatrzymał podobnie jak w czasie I wojny światowej. W lipcu, gdy Rosjanie próbowali przejść przez Strypę, Niemcy wypędzili ludność z Rosochowaćca, ponieważ urządzili obronę swojej linii frontu. Na polu mojego pradziadka ustawili baterię sześciu dużych dział. Nad rzeką znajdował się niemiecki obserwator, który naprowadzał pociski na cel, przekazując informacje drogą telefoniczną.

                Ludność cywilna znajdowała się na polach za wioską. Większość zabrała ze sobą pierzyny, zwierzęta i zboże. Prababcia Helena także zaprzęgła konie do drabiniastego wozu i spakowała pierzynę oraz zboże, natomiast krowy pasł Władysław ze swoją kuzynką Marią Jakubów niedaleko kamieniołomu. Dwa dni później mogli powrócić  już do domów, ponieważ wojska niemieckie zaczęły się wycofywać. Rosjanie atakowali wrogów używając m.in. Katiuszy. W stronę Rosochowaćca salwy tej broni padły tylko raz i uderzyły w łąkę. Rano obudził wszystkich pijany żołnierz rosyjski, który jechał na czele kolumny i grał wesoło na harmoszce. Od tej pory nie było już wojsk niemieckich, a tylko radzieckie. Od Jana znów zaczęły przychodzić listy.

 

Rok 1945 – bandy i kolektywizacja

                Pewnego dnia w 1945 roku, banderowcy napadli na polski dom na przeciwko dworku. Było to niedaleko od kuzynki Władysława - Marii Jakubów. Rodzina ta od dawna obawiała się, że mogą zostać napadnięci, dlatego otrzymali od Rosjan broń (karabiny oraz granaty) w celu obrony. Niestety, tego nieszczęsnego dnia ojciec rodziny rozpoczął prace polowe. Kiedy wrócił do domu, jego rodzina była już schwytana. Sadystyczni Ukraińcy na oczach mężczyzny zabili jego żonę i dzieci, rąbiąc siekierami ich ciała, natomiast najmłodsze, trzymiesięczne dziecko powiesili na haku od lampy naftowej pod sufitem. Na sam koniec zamordowali głowę rodziny. Wychodząc przykryli ciała pierzyną i wrzucili do środka granat.

                Maria Jakubów widziała prawie całe zajście z ukrycia. Po opuszczeniu wioski przez banderowców, poszła wraz z Władysławem zobaczyć co tak naprawdę się wydarzyło... To co zastali na miejscu, przechodziło „ludzkie pojęcie”: dookoła pełno krwi i szczątek ludzkich poobklejanych piórami, a pod sufitem zmasakrowane eksplozją ciało niemowlęcia. Krewni tej rodziny, mieszkający w pobliżu, poszli potajemnie na drugi dzień do tego domu, pozbierali szczątki  ludzkie i pogrzebali je.

                W 1945 roku, kiedy Rosjanie rozpoczynali już kolektywizację rolnictwa, każdy kto posiadał ziemię otrzymywał od sołtysa nakaz: ile zboża należy oddać oraz gdzie je przetransportować. Mój pradziadek Jan Woźny wciąż był na wojnie. Powinności musiała dokonać Helena. Poinformowano ją, że musi zawieźć zboże do Podhajec. Postanowiła się trzymać blisko innych, by czuć bezpieczniej. Jednak nie dogoniła kolumny furmanek, ponieważ jej wóz załadowano jako ostatni.

                Jechała główną drogą, lecz w pewnym jej miejscu był zerwany most, zastąpiony prowizoryczną kładkę. Prababcia nie wiedziała o istniejącym objeździe i wjechała na słabą konstrukcję. Rzeczka pod mostkiem nie była byt głęboka, ale woda płynęła wartko, z głośnym szumem nurtu, gdyż obok znajdowała się uszkodzona tama, spiętrzająca wodę na potrzeby młyna. Stara klacz zaprzęgnięta do wozu, spłoszyła się słysząc nieznane dźwięki i skoczyła w bok, do wody. Wraz z nią cały ładunek przechylił się w stronę koryta rzeki. Zwierzę szczęśliwie stanęło na uszkodzonej tamie, nie pociągając dalej furmanki. Prababcia zaczęła wołać pomocy. Na ratunek zbiegli się mieszkający nieopodal ludzie. Odpięli klacz, a wóz powoli przepchnęli na drugi brzeg.

                Droga dalej szła przez las. W nim, zza drzew wskoczyli bandyci na wóz prababci, która teraz jechała wolno i ostrożnie. Nic jej nie zrobili, ale ukradli cztery worki zboża. Na miejscu w Podhajcach oskarżono ją, że sprzedała brakujące zboże lub sama je ukradła, chowając je w lesie. Po długich wyjaśnieniach wreszcie uwierzono w faktyczny przebieg wydarzeń.

                W 1944 roku rodzina Woźnych, jeszcze zajmowała się gospodarstwem (mimo braku Jana), lecz niebezpieczeństwo od strony Ukraińców stale narastało. Banderowcy nasili swoją działalność. Niepewność jutra rosła. Tegoż roku zebrali jeszcze plony. W 1945 pola też obsiali, ale już nie zdążyli przeprowadzić żniw. Z ojcowizny wygnał ich strach przed bandami. Zwłaszcza gdy na pobliską, polską wieś Małowody, Ukraińcy napadli trzykrotnie. Napastnicy zapowiedzieli,  że wytną Polaków w pień. Chociaż Rosjanie dali broń do obrony, a wokół wioski wykopano okopy, po ostatnim napadzie na Małowody, wszyscy mieszkańcy Rosochowaćca, kto jeszcze żył, wyjechali  do Kozowy.

                W 1945 roku zmarła Zofia Woźna, matka Jana. Rodzina pochowała ją na pobliskim wzgórzu za domem, które należało do nich. Pogrzeb nie był okazały,  moja praprababcia została pochowana bez trumny, ponieważ nie było jej z czego zrobić. Pochówek odbył się bez księdza, gdyż wszyscy duchowni  z okolicy, którym udało się uciec przed Ukraińcami, schronili się w miastach.

 

Z rodzinnych stron na Pomorze

                Kiedy w czerwcu 1945 roku rodzina Woźnych dowiedziała się, że wszyscy Polacy muszą na zawsze opuścić swoje rodzinne strony, byli przerażeni. Nie chcieli stamtąd wyjeżdżać. Powiedziano im, że nie mają wyboru, ponieważ to teraz jest Rosja, więc Polacy muszą wyjeżdżać do Polski. Pierwsze transporty ludności skierowano na zdobyty Śląsk. Wysiedleńcy nie mogli z sobą zabierać zbyt dużo dobytku, w tym zwierząt, dlatego moja prababcia nie chciała jeszcze wyjeżdżać. Postanowiła czekać. Trwało to trzy miesiące. Przez ten cały czas mieszkali w Kozowie na stacji.

                Władysław, już jako dwunastoletni chłopiec, poznał przez ten czas dobrze to miasto. Pewnego razu na rynku, gdzie wcześniej handlował z ojcem, odbyła się egzekucja trzech bandytów ukraińskich. Rosjanie zbudowali trzy jednakowe szubienice na środku placu. Przywieziono skazańców. Mieli na głowach szare worki, tak aby nie można zobaczyć twarzy. Na piersiach umieszczono im tablice z wypisanymi zbrodniami. Jeden z wisielców zamordował przed śmiercią siedemdziesiąt dwie rodziny polskie. Żołnierze pilnowali ciał, by czasem nikt ich nie zabrał.

                Wreszcie wysiedleńcom pozwolono zabierać z sobą krowy i konie. Tak rozpoczęła się, trwająca blisko trzy tygodnie, podróż na zachód. Jechali w odkrytym wagonie wraz ze zwierzętami oraz sąsiadami z ich wioski (m.in.  Jakubowami). Po całym dniu drogi, transport zatrzymał się na stacji w miejscowości Sambor. Tam nastąpił przeładunek z wagonów szerokotorowych (kursujących w Rosji), na normalnotorowe. Mówiono, że granica Polski już niedaleko. Dla pasażerów było to niezrozumiałe, uważali bowiem, iż są nadal w Polsce...

                Rodzina Woźnych i Jakubów musiała w krótkim czasie przeładować cały swój dobytek, składający się ze zwierząt (dwóch krów i dwóch klaczy), zboża, kilku kufrów z ubraniami, dwóch drewnianych wozów, warsztatu stolarskiego, beczki z kamieniem do kapusty, rzeźbionego  łóżka oraz worka z chlebem i kaszą gryczaną. Stanowiło to ciężkie zadanie dla 44-letniej Heleny, matki dwójki dzieci, 70-letniego mężczyzny, jego 60-letniej żony oraz ich córki lat 30. Będąc w początkowym wagonie pierwszego pociągu, musieli przenieść swoje rzeczy do końcowego wagonu drugiego pociągu (ok. 100 metrów). A przy tym trzeba było przedzierać  się przez tłumy ludzi także  dokonujących przeładunku.

Karta wysiedleńcza

 

                Prababcia Helena zgubiła się na tej stacji, ponieważ poszła jeszcze po łóżko i beczkę. Niestety ten drugi pociąg już odjeżdżał. Nie zdążyła. Poszła do kolejarzy zapytać, w którą stronę skierowano jej transport. Kazali iść do drugiego pociąg, jadącego w tym samym kierunku (na stacji stało pięć transportów). Wsiadła, zabierając z sobą łóżko i beczkę. Jadąc już innym pociągiem, w nocy śniła, że Marcin wypadł na tory (jechali odkrytym wagonem), bo malec był stale ciekaw jak kręcą się koła. Ale Maria i Anna Jakubów pilnowali go dobrze, chociaż co rusz trzeba było dzieciaka ściągać z burt wagonu - wspomina dziadek. Helena odnalazła rodzinę na następnej stacji, lecz z tej radości łóżko i beczkę zostawiła w innym pociągu.

                Dalsza droga była długa i męcząca. Chłopi mający zwierzęta, co jakiś czas płacili kolejarzom, aby zatrzymywali się tam, gdzie ładniejsza trawa. Transport przemieszczał się dzięki dwóm parowozom, z których kominów wylatywały wielkie kłęby dymu. Mój dziadek wspomina jak pierwszy raz  zobaczył góry - Karpaty. Zapamiętał ten widok, ponieważ jak dotąd miał okazję widzieć tylko niziny i pagórki rodzinnych stron. Pociąg dalej jechał w kierunku Śląska. W pobliżu Katowic skierował się na północ w stronę Poznania.

                Mijając stolicę Wielkopolski, pociąg skierowano do Stargardu. Tam stali przez kolejne trzy tygodnie. Nie wiadomo było czy pojadą na Koszalin, Kołobrzeg, a może na Śląsk, a może z powrotem wrócą w swoje strony… Młody Władysław, wraz z nowo poznanym kolegą Stachem (Ogonowskim, jego brat nadal żyje w Białej), podczas tak długiego postoju przeszukiwał budynki wokół stacji. Szukali rzeczy, które mogłyby im się przydać, to buty, to wiaderko lub ubrania. Wysiedleńcy przez cały czas pilnowali swoich rzeczy, ponieważ jedni okradali drugich. Kiedy ich transport stał na bocznicach, ustępując drogi pociągom rosyjskim, widzieli jak wojsko radzieckie wywoziło na wschód ogromne ilości krów, koni, świń, mebli, broni oraz różnych maszyn i urządzeń.

 

Przystanek końcowa: Biała

                Po trzech tygodniach postoju w Stargardzie Szczecińskim, transport ruszył w kierunku Chociwla. Na tamtejszej stacji większość wysiedleńców wysiadła, w tym rodziny Woźnych i Jakubów. Czekali na nich sołtysi okolicznych wsi, którzy mieli za zadanie porozprowadzać przybyłych do miejscowości opuszczonych przez Niemców. Moja rodzina załadowała swoje rzeczy na wóz sołtysa wsi Biała (Ball), o nazwisku Block. Jadąc na miejsce, musieli minąć miejscowość Starzyce, gdzie stacjonowały radzieckie wojska. Kiedy dojeżdżali do tej wioski, na przeciw wyszło kilku uzbrojonych żołnierzy. Kazali pokazać co jest w kufrach. Widząc ubrania i pościel, zabrali z sobą całą zawartość jednej skrzyni. A wypoczętą klacz Woźnych idącą za wozem, zamienili na innego, wyczerpanego konia.

                Droga od miejscowości Długie, aż do samej Białej, była wysadzona olbrzymimi wiązami, po których dziś nie ma już śladu. Obie rodziny zajęły jeden wspólny dom na początku wsi. Jednak gliniany budynek zaczynał się walić. Nikt na to nie zwracał uwagi. Sądzili, że wkrótce wyjadą z powrotem do Rosochowaćca. Na ich nową posiadłość składał się ten gliniany dom, kamienna obora, waląca się stodoła oraz szopa. Najczęstszym posiłek, jaki spożywali na nowych ziemiach, stanowiło mleko i owoce. Tych drugich nie brakowało, gdyż drzewa owocowe rosły wzdłuż większości okolicznych dróg. Głównie śliwy, grusze i jabłonie.

                Pierwsze dni były bardzo trudne. Nie wiedzieli co się dzieje z Janem. Podobnie on nie wiedział, gdzie pojechała jego rodzina. Odnaleźli się po czterech miesiącach.  Kiedy przyjechał, cała rodzina Woźnych wyprowadziła się ze wspólnego domu do mieszkania na drugim końcu wsi. Jednak byli tam tylko prze dwa miesiące, ponieważ zagroda nie posiadała stodoły, ani innych budynków gospodarskich. Kolejnym, trzecim miejscem zamieszkania w Białej stał się dom w bocznej uliczce wioski, nad stawem. Dziadek Władysław mieszka tam po dziś dzień.

Rodzina Woźnych na ziemiach odzyskanych i podpis na odwrocie fotografii

 

                Nowe ziemie okazały się o wiele mniej urodzajne niż te pozostawione na Kresach. Planowali początkowo powrócić do Rosochowaćca, jednak nowa sytuacja polityczna, zmiana granic Polski, na to nie pozwoliła. Kiedy Woźni już byli pewni, że nie wrócą nigdy w rodzinne strony, złożyli wniosek o nadanie ziemi. Podobnie postąpili  Jakubowie.

Młodzież w powojennej Białej

 

                Maria Jakubów wyszła za mąż za Stefana Łacinnika. Nie posiadali dzieci. Życie na „ziemiach odzyskanych” musiało zacząć toczyć się normalnym trybem. Tak też się stało. Rodzina Woźnych i Jakubów (później Łacinnik), podobnie jak przed wojną, zajęła się rolnictwem. Biała była jedną z nielicznych wsi w okolicy, gdzie nie przeprowadzono kolektywizacji rolnictwa. Nawet dzisiaj przeważają tu małe gospodarstwa o podobnej wielkości, co nadawane w pierwszych latach po wojnie.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

                W Białej do dziś niewiele się zmieniło. Od zakończenia zawieruchy wojennej, usunięto gruz z drogi, wybudowano nieliczne nowe domy. Bo dawne Ball uległo zniszczeniu w ok. 70% (przed wojną było tu ponad tysiąc mieszkańców, a obecnie – zaledwie 244 osoby. Wcześniej we wsi funkcjonowała szwalnia, masarnia, piekarnia, dwa młyny, zajazd, sierociniec, dwa kościoły, poczta, stacja benzynowa, stacja Stargardzkiej Kolei Dojazdowej oraz duże gospodarstwa rolne. Zachował się tylko kościół, pojedyncze domy oraz niektóre budynki gospodarskie. Ślady po tych zrujnowanych porasta trawa, na której wypasa się bydło.

 

Tomasz Dobrowolski