MY - KALISZ POMORSKI - OKOLICE - ŚWIAT
Chrzciny i dowódca Legionów

 

Z samego rana tata pojechał powozem po Rozalię Bielską do Urbanowa. Gdy przyjechali, moja matka chrzestna zaraz po powitaniu ucałowała mnie, mówiąc radośnie: - Witaj mała Helenko. Bo z rozmów po drodze już wiedziała jak mam na imię. Wybrał je tato, zakochany w trylogii Sienkiewicza a zwłaszcza w "Ogniem i mieczem", gdzie piękna Helena wodzi rej wśród polskiej szlachty.

Po śniadaniu powitano na ganku Edwarda Ostrowskiego, który wraz z bratem Kazimierzem rozładowywali ze swojego powozu kosze z owocami i rozmaite pakunki. Podobno, gdy ojciec chrzestny zobaczył mnie, a byłam ubrana w białą sukienkę i białą czapeczkę z wpiętą weń także bielutką różyczką - aż oniemiał z zachwytu. Ale dziś wiem, że Edward Ostrowski oniemiał raczej na widok Rozalii Bielskiej, niż mój.

Moje chrzciny wyprawiono w niedzielę. Przy pięknej pogodzie, choć to był już październik, sznur powozów ruszył do kościoła w odległej o 10 km Drui. Podczas chrztu spałam spokojnie. Ale gdy ksiądz polał mi głowę święconą wodą, obudziłam się i złapałam go rączkami za stułę. Nie chciałam puścić. Rozalia, która mnie trzymała, nie mogła powstrzymać śmiechu. Także w głos roześmiał się ksiądz a za nim wszyscy obecni przy ceremonii, co uznano za bardzo dobrą wróżbę na moją przyszłość.

            Zanim chrzestni rodzice wnieśli mnie do domu, na progu, jak kazał ówczesny obyczaj, dziadek Sylwester Bielski z babką Anielą oraz wdowa, babcia Emilia Karaszewicz - powitali ich chlebem i solą. Odmówiono wspólnie "Pod twą obronę" i przystąpiono do tradycyjnych toastów. Pierwszy wypito za moich rodziców. Drugi - za rodziców chrzestnych (kumów). Trzeci - za babcie i dziadków. A potem już nastąpiło długie biesiadowanie.

            Rozmawiano gównie o mnie, oraz o niedawno zakończonej, porozbiorowej niewoli Rzeczpospolitej. W tym miejscu odradzającej się Polski, gdzie stał mój rodzinny dom, wkrótce zbiegać się miały granice trzech państw: Polski, Sowieckiej Rosji oraz Łotwy. Kiedy rozmowy cichły, tato nastawiał kolejne płyty na przywiezionym z Petersburga gramofonie. Miał wielką tubę. Jako berbeć bardzo się jej bałam. A potem próbowałam do niej wchodzić, by zobaczyć pana, który tam śpiewa.

            Goście, a było ich ponad trzydziestu, rozjechali się dopiero nad ranem. Rozalia została u nas na kilka dni. Bardzo lubiła moją mamę i jej opowieści o życiu w Petersburgu. Pokochała także mnie. Ponadto przeglądała z wielkim zainteresowaniem roczniki pisma "Głos Polski", jakie przed rewolucją prenumerował tato. Była to zresztą moja najczęstsza, późniejsza lektura. Druga po elementarzu. Po tygodniu odwiedził nas Edward Ostrowski. I to on odwiózł Rozalię do Urbanowa. Oboje nie ukrywali sympatii, jaką do siebie czuli. Cóż, los miał jednak wkrótce pokrzyżować im plany. I to wcale nie za sprawą wielkich zmian po odzyskanej 11 listopada 1918 roku niepodległości Polski. Tu akurat zadecydowała ręka stryja, Urbana Bielskiego.

W ponury jesienny dzień na przełomie listopada i grudnia, wpadł do domu zaniepokojony dziadek. Zaalarmował syna, że drogą od Przebrodzia, czyli z kierunku Wilna, nadciągają wojskowe tabory. I choć to byli nasi żołnierze - Legioniści, to Sylwester Bielski czuł niepokój. Nie przebolał jeszcze straty najmłodszego syna – Stanisława (na zdjęciu), który miał być moim chrzestnym ojcem, jak zażyczył sobie tato. Ale wujek chrzcin nie dożył. Zginął w walkach, jakie Legioniści toczyli o Wilno, tuż zanim przyszłam na świat. Dziadek obawiał się też o konia. Tego drugiego Siwka, który mu pozostał. Bo kawaleria w czasie wojny, czy to polska, czy obca, rekwirowała co piękniejsze rumaki. A ponadto, ojczyzna była wolna zaledwie od roku, więc Sylwester dobrze wiedział, że wszystko jeszcze wydarzyć się może. Tym bardziej, że tuż za Dźwiną stały wojska sowieckie. A Bielscy, którzy szczęśliwie przeżyli rewolucję w Petersburgu, bolszewików woleli unikać jak ognia.

            Tato, który przejął po dziadku, gdy ten zaczął niedomagać na serce, obowiązki sołtysa, wyszedł przed dom na drogę. A dziadek pogalopował w tym czasie na Siwku przez sad do majątku braci Ostrowskich. Uznał bowiem, że tam, na odludziu, jego koń pozostanie bezpieczny. W Albinowszczyźnie wciąż żywe były opowieści z kampanii napoleońskiej roku 1812. Wiek temu wojska francuskie szły tędy butnie na Moskwę i wracały w panice po klęsce pod nieodległą Berezyną. Ale i za pierwszym, i za drugim razem zabierano gospodarzom konie. Co z tego, że w zamian dawano francuskie monety. Przechowywano je w skrzyniach albo kobiety dopinały je do korali. Na nic więcej się nie zdawały.

            - Potrzebuję widzieć sołtysa - powiedział do taty oficer. Kawalerzysta wiedział gdzie stanąć, bo na naszym domu widniała tablica z napisem "Sołtys". Gdy panowie się przedstawili i powitali, oficer powiedział, że szuka na dwa dni dobrej kwatery dla dowódcy Legionów, który niebawem nadjedzie z żoną. Tym dowódcą był na wileńszczyźnie generał Edward Rydz-Śmigły. Miał zamieszkać w naszym, dużym domu, bo tak ostatecznie uzgodnił tato z kawalerzystą, jego adiutantem.

Do dziś nie wiem z całą pewnością, czy był to sam Rydz-Śmigły, czy raczej niższy szarżą dowódca. Bo rodzice raz utrzymywali, że generał, a raz, że major. Ale też dalszy rozwój wypadków wymagał w tej sprawie daleko posuniętej dyskrecji i nie wnikania w szczegóły, gdyż mogło się to skończyć niedobrze. Najbardziej niedobrze – dla mnie.

Wieczorem, była to sobota, przed ganek zajechał powóz. Wysiadł ordynans, dowódca oraz jego piękna żona. Tato z szacunkiem powitał gości i poprowadził do pokoju, przygotowanego przez mamę. Po drodze pokazał umywalnię. A  widząc zmęczenie przybyszów, pożegnał ich życząc "dobrej nocy".

            Po śniadaniu dowódca był zajęty. Wciąż przyjmował meldunki, urządzał odprawy w dużej sieni, a jego żona wypoczywała. Dopiero późnym popołudniem goście spotkali się z rodzicami przy stole. Generała bardzo zaciekawiły przeżycia taty podczas rewolucji w Petersburgu. Ale najbardziej rozpytywał o Dyneburg, zwany dawniej Dźwińskiem gdy Inflanty, czyli Łotwa należały przed rozbiorami do Polski.

Dyneburg lepiej od taty znała mama, gdyż bywała w nim wielokrotnie, goszcząc u mieszkającej tam, swojej najstarszej siostry Marii Karaszewicz, po mężu Różo. Jeszcze na początku lat 50., już po śmierci mojej mamy, korespondowałam z ciotką Marią. Potem listy się urwały. A wynikało z nich, że to była dzielna, wspaniała kobieta jak wszystkie siostry Karaszewiczówny. Ale wróćmy do grudnia roku 1919…

 

 

Generał dodał dla usprawiedliwienia swojego zainteresowania, iż Polska właśnie odzyskała niepodległość, natomiast Łotwa ją uzyskała i jako niepodległemu państwu trzeba pomóc przepędzić stamtąd bolszewików. Dlatego Legioniści pomaszerują dalej wzdłuż polskiego brzegu Dźwiny, by zaskoczyć wroga przeprawiając się przez rzekę dopiero pod Dyneburgiem. W historii ta operacja nosi nazwę Kampanii Zimowej lub Kampanii Łotgalskiej, gdyż ta część Łotwy (wschodnia), gdzie trwały walki, to właśnie Łotgalia. Jej stolicą jest Dyneburg (obecnie Daugavpils), odbity od bolszewików w styczniu 1920 roku.

            Wieczorem, żona generała weszła do naszej sypialni, gdzie mama urządziła mi w wanience kąpiel. Przyłączyła się do nas, polewając mnie wodą i podziwiając jak jestem radosna i rezolutna. A potem powiedziała ze smutkiem, iż od kilku lat marzy o własnym dziecku, ale niedawno lekarze stwierdzili, że nigdy nie będzie mogła go urodzić. I rozpłakały się po tych słowach obie, gdy  ja wciąż radośnie baraszkowałam.

            Nazajutrz generał zbierał się do wyjazdu. Jego żona znowu przyszła mnie zobaczyć i poprosiła by Helenkę wziąć na ręce. Wtedy powiedziała słowa, które powtórzone mi wiernie przez mamę, zapamiętałam na całe życie. - Pani Polu, bardzo, bardzo proszę, niech mi pani odda Helenkę. Pokocham ją jak swoją córkę. Będzie jej lepiej z nami w Warszawie, niż tutaj, na tej wsi...

            - Mojej Helenki nie oddam nikomu. Prędzej oddam życie - mówiąc to, mama zdecydowanie zabrała mnie z rąk generałowej. I oddaliła się szybko bez pożegnania. Tato dowiedział się o tym wszystkim dopiero po wyjeździe gości. Kiedy zapytał mamę, dlaczego odjeżdżając, żona generała miała  twarz pełną łez? A on udawał, że tego nie dostrzega i był bardzo oziębły.

W ten sposób - tak, jak nie urodziłam się w Petersburgu - tak jako półroczny dzieciak nie trafiłam w ręce pani generałowej. Pozostałam przy mamie, tacie, w mojej rodzinnej wsi na dalekich kresach wskrzeszonej Rzeczpospolitej. Nie w Warszawie a w Albinowszczyźnie, gmina Druja, powiat Brasław, województwo wileńskie.