MY - KALISZ POMORSKI - OKOLICE - ŚWIAT
Rosłam jak "sad na pogodzie"

 

            Co się działo w moim wczesnym dzieciństwie do lat trzech, wiem z opowieści taty, Ksawerego Bielskiego. Potem już doskonale pamiętam wszystko sama.

Jako mały berbeć uwielbiałam oglądać fotografie. Właściwie portrety członków naszej rodziny, wykonane jeszcze w Petersburgu i włożone do starego albumu, jaki mama sprezentowała przed ślubem tacie. Najbardziej podobała mi się, rzecz jasna oprócz mamusi, ciocia Stanisława Bielska (córka brata dziadka – Władysława). Jako jedyna z Bielskich zginęła w czasie rewolucji. Ale jej  zdjęcie, zrobione w 1913 roku, ocalało i posiadam je do dziś.

 

 

Uwielbiałam też patrzeć w ukryciu na "piękną Manię". Ta cudna wtedy dla mnie dziewczyna była sympatią tatusia, zanim jeszcze wyjechał z Albinowszczyzny do Petersburga. Mama nie lubiła tej fotografii i gdy tylko spostrzegła, że zbyt długo wpatruję się w "piękną Manię", zaraz odbierała mi album albo zaczynała opowiadać o kimś innym. Zazwyczaj o Natalce...

 

 

 

Natalka miała na nazwisko Poliakow i była córką właścicieli domu, w którym mieszkała w Petersburgu mama. Zanim nie wprowadziła się do taty na ulicę Trocką. Natalka była moim ideałem. Bardzo chciałam wyrosnąć na taką właśnie panienkę. Zawsze pytałam mamusię, co się z tą dziewczynką stało? Ale ona unikała odpowiedzi, bo - o czym dowiedziałam się później - nie chciała mi powiedzieć prawdy. Natalka, i jej brat Jerzy, zaginęli podczas rewolucji. 

 

 

Rewolucję przetrwał za to szczęśliwie brat mamy - Ignacy Karaszewicz. Służył w carskim wojsku (na zdjęciu to żołnierz pierwszy z prawej). To on ściągnął do Petersburga mamę, by "wyszła na ludzi". Sam prowadził potem niedaleko od Albinowszczyzny własną, dużą gospodarkę. Razem z nim mieszkała ich mama, a moja druga babcia - Emilia Karaszewicz. Często nas odwiedzała. I kochałam ją bez porównania bardziej, niż wiecznie nadętą, złośliwą babkę Anielę.

 

 Pod czułą opieką dwojga rodziców rosłam zdrowo z tygodnia na tydzień. Dziadek Sylwester podziwiał mnie mówiąc: "ona nam rośnie jak sad na pogodzie". Natomiast babka Aniela interesowała się tylko moim chrztem. Dokładnie tym, by odbył się on możliwie szybko i by trzymali mnie w kościele "pobożni, uczciwi i szanowani rodzice chrzestni".

            Nad tą ważną kwestią, mama i tato zastanawiali się długo, szukając kandydatów wśród swojej rodziny. Tymczasem nadeszły żniwa. Od wschodu słońca, ubrani na biało mężczyźni szli w pole, by kosić dojrzałe zboże. W ślad za nimi podążały kobiety, wiążąc kłosy w snopy. W Albinowszczyźnie stało wszystkiego tylko 11 domów. W siedmiu mieszkali gospodarze. W trzech tzw. chałupnicy, czyli ci, którzy nie posiadali ziemi. Była to wdowa z niepełnosprawnym synem Bazylim, dwoje schorowanych dziadków oraz głuchoniema, stara panna Rózia. Jedenasty dom, stojący nad stawem, należał do kowala Żukowskiego.

Jednego wieczoru, po upalnym, pracowitym dniu, dziadka Sylwestra rozbolało z wysiłku serce. Liczył już 66 lat, co w tamtych czasach było wiekiem sędziwym. Tato szybko zaprzągł Siwka do wozu i pojechał po lekarza. Był nim wujek Urban, najstarszy z braci Bielskich, którzy osiedlili się w powiecie brasławskim. Sylwester i Władysław w Albinowszczyźnie, a Urban w pobliskiej wsi nazwanej potem od jego imienia - Urbanowem. Bo tak szanowali go ludzie za pomoc, której nie odmawiał nikomu.

            Po zastrzyku, dziadek Sylwester poczuł ulgę i zaprosił brata Urbana na obiad. Po posiłku mama przyniosła na rękach mnie i poprosiła o zbadanie. Lekarz wkrótce stwierdził, że jestem "okazem zdrowia". Tymczasem ja bawiłam się słuchawkami, śmiejąc się w głos. Pewnie to spowodowało, że tato zapytał wujka Urbana o jego córkę Rozalię, która była znana w okolicy z uprawy pięknych róż. - Mam pomysł, a również prośbę w imieniu naszej małej córeczki, czy Rozalia nie zechciałaby zostać jej matką chrzestną?

Na tym zdjęciu z roku 1925 (miałam wtedy już sześć lat) moja matka chrzestna Rozalia Bielska pozuje do portretu wraz z bratem Eugeniuszem Bielskim.

            Wujek Urban się uśmiechnął, patrząc na mnie pokiwał głową i powiedział: -  Takiej małej się nie odmawia. Zgoda. Ale z Rozalią porozmawiaj o tym osobiście.

            Kiedy tato wrócił po odwiezieniu lekarza do Urbanowa, cały promieniał na twarzy. - Rozalia się zgodziła! Mamy już matkę chrzestną dla naszej córki.

            Ale gdzie szukać chrzestnego ojca? Skończyły się żniwa. Sercowe dolegliwości dziadka narastały. Któregoś dnia poprosił mojego tatę na rozmowę. - Synu, wiesz jak kocham swoje dwa Siwki. Ale podupadam na zdrowiu i do pracy w polu wystarczy mi jeden. Ty i tak jesteś krawcem a nie rolnikiem, więc i tobie dwóch koni nie potrzeba. Postanowiłem jednego sprzedać. Poszukaj kupca, ale takiego, żeby u niego Siwek miał jak u mnie. Takie samo poszanowanie.

 

Tato (na fotografii z roku 1924 ma 40 lat), jako wzięty krawiec, znał w okolicy wielu zamożnych właścicieli ziemskich, miłośników koni. Rozgłosił więc ofertę ojca. Wkrótce zjawili się u nas, by obejrzeć Siwka, dwaj bracia Ostrowscy - Edward i Kazimierz. Zamierzali nie tylko go kupić, ale i zamówić u krawca Bielskiego nowe burki. To noszony dawniej, zwłaszcza podczas jazdy konnej, rodzaj szerokiego płaszcza. Nakładało się go na jesionkę, by chronił przed deszczem, śniegiem i mrozem.

            - Praca przy burce trudna. Materiał gruby. Trzeba będzie poczekać cały miesiąc - zniechęcał Ostrowskich tato.

 

- Ach, co to dla takiego krawca jak pan, panie Bielski. Proszę powiedzieć sąsiadom jaka jest prawdziwa przyczyna tej zwłoki - zaśmiał się Edward Ostrowski (na zdjęciu). Ojciec wytłumaczył, że zbliża się ważna uroczystość w rodzinie, chrzest pierwszej córki. A dodatkowo jest problem ze znalezieniem odpowiedniego ojca chrzestnego, bo matka już jest.

             - A kim jest ta mama chrzestna pana córeczki - zapytał pan Edward.

            - To nasza krewna Rozalia, córka lekarza Urbana Bielskiego - odpowiedział tato.

            Ostrowski pobladł. Ale zaraz zaświeciły mu się z radości oczy. - Znam dobrze panią Rozalię. Trafił pan w dziesiątkę, panie Bielski. To moja sympatia! Z przyjemnością będę przy niej ojcem chrzestnym. Proszę przyjąć moją propozycję i już nikogo więcej nie szukać.

Brat Edwarda, Kazimierz Ostrowski (na fotografii), słysząc to wszystko podsumował rozmowę: - To teraz panie kumie Bielski proszę siadać przy maszynie i uszyć nam te zamówione burki szybciej, niż za miesiąc. A co do kupna Siwka jeszcze się zgadamy. I pojechali.

 

 

 

 

            Obie burki były gotowe po dwóch tygodniach. Ojciec zapakował je na linijkę (lekki dwuosobowy powóz), zaprzągł Siwka i ruszył do dworku braci Ostrowskich w Zalesiu. Powrócił z tej wizyty oczarowany. I położeniem majątku wśród lasów i jezior, i wzorowym stanem gospodarstwa, i samym panem Edwardem, który okazał się być lekarzem weterynarii oraz miłośnikiem koni.

            - Zapłacił mi za burki, ugościł obiadem a potem obejrzał dokładnie naszego Siwka i orzekł, że chętnie go kupi, bo przypadł mu do gustu i nadaje się do hodowli. Odrzekłem, że jest na sprzedaż, ale ostatnie słowo należy do mojego ojca - opowiadał Sylwestrowi Bielskiemu jego syn.

            Takim gospodarzom jak Ostrowscy, Bielski Siwka bez żalu sprzedał. I rozpoczęły się przygotowania do chrzcin. Trunki zafundował "dla ukochanej wnusi" dziadek. Zabito oczywiście prosiaka. Wędliny przyrządzał stryj Władysław (ojciec wspomnianej już ciotki Stanisławy), bo znał się na tym jak mało kto i miał dużą wędzarnię. Ciasta i torty, według receptur z Petersburga, przygotowywała mama. Natomiast dla mnie uszyto  na tę uroczystość białe ubranko, gdyż na becik byłam już za duża. Ubranko wyszykowała krawcowa damska, bo tato specjalizował się wyłącznie w odzieży męskiej.