MY - KALISZ POMORSKI - OKOLICE - ŚWIAT
Badkurort, czyli skarb w jeziorze

Badkurort, czyli skarb w jeziorze

 

Kiedy przychodzę czasem na kaliską, miejską plażę nad Bobrowem Wielkim, zawsze nucę sobie pod nosem ten stary kawałek grupy Pink Floyd: "Us, and them/ And after all we're only ordinary men/ Me, and you". Takie proste słowa: "My i oni/ W końcu jesteśmy zwykłymi ludźmi/ Ja i ty". Nucąc tak, myślę wtedy o tych wszystkich, którzy jak ja, spędzili tu masę pięknych chwil, odmierzanych tylko stukotem i gwizdem pociągów. Zjawiały się one za jeziorem, na zboczu wzgórz zwanych dawniej Hasselberge, jak pełzające napisy na tle nieba. I oznaczały kolejno: przedpołudnie -  południe - popołudnie - wieczór; więc nikt z nas nie potrzebował innego zegarka.

 

Najbardziej wbił mi się w pamięć ten ostatni pociąg, który opuszczał kurtynę minionego dnia. Jechał ze Złocieńca do Choszczna, czyli przejeżdżał z lewej strony horyzontu na prawą, docierając na dworzec Kalisz Pomorski Miasto o godzinie 18.25. Przed rokiem 1945, dokładnie o tej samej godzinie 18.25., na stacji Kallies Stadt zatrzymywał się pociąg jadący w kierunku przeciwnym: z Choszczna do Złocieńca. I "oni", nasi rówieśnicy, dla których Zug kursował z Arnswalde nach Falkenburg, także zaczynali wtedy zbierać się z miejskiej plaży "nach Hause". 

 

   A przejeżdżający i pociąg, i Zug, dawał pasażerom przez okna wagonów takie same widoki na Bobrowo Wielkie oraz miasteczko: czerwony budynek szkoły, białą wieżę kościoła z grafitowym dachem, żółtą skarpę żwirowiska na Drawskiej Górze (dawniej zwanej Górą Wisielców czyli Galgenberg) oraz czarną wstążkę pnącej się stromo wzdłuż murowanych stodół, asfaltowej szosy do Drawska.

 

Natomiast dworzec Kallies Stadt (Kalisz Pom. Miasto) ktoś przebudowuje na zwykłą, mieszkalną kamienicę. No, może nie tak zwykłą, bo za częścią mieszkalną odgrodzoną szkaradnym płotem, w dawnym magazynie kolejowym urządzono teraz magazyn i sklep meblowy. 

 

Przypomnę rozkład jazdy PKP z lat siedemdziesiątych. Pierwszy, zaczynający każdy dzień pociąg (do Złocieńca a tam z przesiadką dalej do Drawska), był doskonale słyszalny w całym Kaliszu Pomorskim, bo wjeżdżając na Małą Stację (tak wszyscy nazywali tę część miasta przy dworcu), maszynista sapiącej lokomotywy puszczał parę w gwizdek. Była 5.03. Drugi gwizd rozlegał się o 5.50 za sprawą pociągu do Choszczna. 

Kolejny pociąg do Choszczna, o 10.52, witało się - jeśli to były wakacje - już na plaży. Na rozłożonym kocu, wśród koleżanek i kolegów. Czas biegł tak szybko, że następny pociąg, do Złocieńca o 11.21, wydawał się nadjeżdżać kilka sekund po swoim poprzedniku. Ale potem mieliśmy kilkugodzinny okres "kolejowego" spokoju.

 

 Nadchodziły błogie godziny naszych kąpieli (na tym zdjęciu z roku 1965 autor pływa z siostrą na pontonie) - aż do 16.21, kiedy sapał na horyzoncie parowóz ciągnący wagony do Złocieńca.Było wiadomo, że trzeba dopływać do brzegu, zwłaszcza jeśli akurat żeglowało się na kadecie czy maczku. A za dwie godziny zamykał dzień plażowy ten ostatni pociąg, o którym już wspominałem. Do Złocieńca i do Choszczna jechało się godzinę. W tą drugą stronę liczę czas z Dużej Stacji (dawniej Hauptbahnhof Kallies), bo tam wagony czekały na przesiadkę pasażerów, przybyłych z kierunku Piły albo Stargardu.

  

Przed wojną czasy przejazdu były podobne. I jak pokazuje ostatni, niemiecki rozkład jazdy (z 1944 roku), kursów było tyle samo, choć o nieco innych godzinach.

 

 W pamięci mieszkańców Kallies kąpielisko nad Grosse Babrow See także kojarzy im się z cudownymi chwilami letnich swawoli. Ale przed rokiem 1945, na plaży stał drewniany, parterowy budynek mieszczący szatnie oraz małą restaurację z przekąskami i napojami pośrodku. Gospodarzem kąpieliska był ratownik Stark, który dbał także o czystość wody, piasku i trawy. Pomosty rozdzielały akwen na mniejszą część dla nieumiejących pływać, zawsze zatłoczoną przez dzieci, oraz basen dla pływaków. Ci najodważniejsi skakali do wody z drewnianej, wysokiej wieży. I zawsze na otwarcie sezonu, w dzień św. Jana, skakano do wody w rozmaitych, kolorowych przebraniach, a dodatkowo w prawdziwych cylindrach i z parasolkami. Temu widowisku przyglądali się tłumnie przybyli mieszkańcy miasta oraz również liczni wczasowicze, przeważnie z Berlina.

 

 W zbiorze moich kaliskich, starych pocztówek, właśnie najwięcej tych z widokami kąpielisk nad Bobrowem Wielkim czy nad jeziorem Młyńskim, jest zaadresowanych do Berlina. W letnie, ciepłe wieczory, na plaży przygrywała często orkiestra z miejscowej szkoły muzykantów wojskowych kapelmistrza Kurta Klebera. Siedziano tu zatem do nocy, jedząc, pijąc, rozmawiając. Spacerowano po promenadach nad jednym i drugim jeziorem. Jednak o ile Młyńskie było modniejsze na początku XX wieku, to w latach 30. zdecydowanie więcej osób przychodziło nad Bobrowo. A w każdym razie na pewno młodzież. Zresztą, tu była zawsze czysta, przejrzysta woda, bo pochodzi ona z podziemnych źródeł. Także wtedy wierzono, iż miejscami głębokość jeziora sięga 80-82 metrów.

 

Te opowieści o wielkich, niebezpiecznych głębinach, potwierdzali rybacy, wyławiając sieciami każdego lata przynajmniej jednego topielca. Twierdzili, że najniebezpieczniej jest koło Abraham Zement-fabrik, czyli naprzeciwko betoniarni. Mniej więcej w tym miejscu jeziora, gdzie na tej starej pocztówce płynie żaglówka, o dziś już archaicznym ożaglowaniu gaflowym. I z pływającymi tu za moich czasów omegami nie miałaby w regatach żadnych szans.

 

Pamiętam taką scenę z dawnych lat. My, dzieciaki, siedzimy na trawie nieopodal plaży - podobnie jak ten nasz przedwojenny rówieśnik na starej pocztówce. Patrzymy na jezioro, po którym krążą łodzie a mię- dzy nimi chodzi po dnie, sprowadzony specjalnie ze Szczecina - morski nurek. Jacy byliśmy wtedy dumni, że mamy aż tak głębokie jezioro. To, że nurek szuka kolejnego topielca, było znacznie mniej ważne. Bo wiadomo, na dnie muszą być jakieś groty, źródła, wiry, które wciągną każdego nieostrożnego - przestrzegali nas rodzice. Ale my, kiedy jeszcze nie było wypożyczalni kajaków, pływaliśmy po tych głębinach dłubanką, wyciosaną w pniu zwalonej, nadbrzeżnej topoli. I sondowaliśmy dno sznurkiem z uwiązaną cegłą, szukając tej największej topieli. Zawsze bezowocnie, bo ciągle brakowało nam sznurka.

Nawiązałem niegdyś kontakt z klubem płetwonurków z Gdańska, którzy mieszkali w Arcusie nad plażą i dokładnie spenetrowali nasze, największe jezioro. Stwierdzili, że jego głębokość niewiele przekracza 30 metrów. I to potwierdzają przedwojenne, niemieckie źródła, podając jako głębokość średnią Grosser Babrow See - 15,6 m, a jako głębokość maksymalną - 32 m. Te same dane dla jeziora Młyńskiego wynoszą odpowiednio: 7,7 m    i 16 m. A skoro tak było przed 1945 rokiem, to musi być także po tej dacie, bo przecież w Kaliszu Pomorskim większego kataklizmu jak zniszczenie zabudowy miasta związane z jego „wyzwoleniem”, nigdy nie odnotowano.

 

 Po wojnie zabudowę plaży zniszczono i roz- kradziono na opał. Pozostała tylko mniejsza od drewnianej, żelazna wieża do skoków  (dlatego na plażę mówiliśmy: skocznia) oraz pale pomostów. Były one połączone poprzecznymi belkami, więc nazywaliśmy je ławeczkami. Płynęło się w jezioro, umawiając na spotkanie, albo nawet na randki, na pierwszych lub dalszych ławeczkach. Potem pływało się grupowo przez jezioro na cmentarz, co nie stanowiło wielkiego wyczynu. Uznanie zdobywał dopiero ten, kto dopłynął tam i z powrotem, nad głębiną przy betoniarni, do Małej Stacji. Czyli w to miejsce na brzegu, gdzie z plaży było widać kursujące pociągi.

 

 Tu koniecznie wspomnę nieco o plażowej modzie. Otóż w latach 60. panie nosiły już mini spódniczki, ale stroje kąpielowe miały toporne. Jeśli dwuczęściowe, to z majtkami jak krótkie bokserki. Natomiast panowie paradowali bez wyjątku w tzw. slipkach. Czyli w tym, co dziś noszą na biodrach panie. Mianowicie dwa trójkąty, powiązane na bokach tasiemkami.

 Przeciwieństwem tak paradujących panów byli żołnierze, których na plażę całymi oddziałami przywoziły wojskowe ciężarówki wprost z poligonu. I ci rozgrzani chłopcy wyskakiwali z paki od razu w samych gaciach. Oczywiście nie w slipkach a w tzw. atramentówkach, czyli bokserkach w kolorze niebieskiego atramentu i tak pofarbowanych, że w wodzie natychmiast puszczały kolor. Ale najpierw dowódca zarządzał zbiórkę oddziału i tak go zawsze, dowcipnie ustawiał, by przyjmujący postawę na baczność szeregowcy mieli w zasięgu wzroku wylegujące się w negliżu panie.

 

By się nie zafarbować od żołnierzy na niebiesko, szliśmy wtedy popływać nad Małe Bobrowo. Tu kąpaliśmy się zwykle w miejscu zwanym "U Mitaka" lub drugim "U Hertla". Niemcy nazywali je oczywiście inaczej, ale te małe, dzikie plaże były w połowie ich dziełem, a w połowie natury. Pierwsza znajdowała się przy ujściu kanału łączącego Małe Bobrowo z jezio- rem Młyńskim. Rodzina Mitaków zajmowała dom stojący właśnie nad kanałem przy moście na ul. Świerczewskiego. Kilkaset metrów od tej plaży, ale tak mówić się przyjęło. Natomiast dom Hertla stał z lewej strony drugiego kąpieliska, przy ul. Mickiewicza, tuż za skrzyżowaniem z ul. Toruńską. Ze strony prawej stoi dom rodziny Kołodziejskich. Często, bawiąc się w marynarzy,  opływaliśmy całe Małe Bobrowo dookoła na ogromnej dętce od tylnego koła traktora. A mój starszy brat, wybudował z kolegami z trzciny tratwę na podobieństwo słynnej Kon-Tiki. I nie tylko grasowali na niej po całym jeziorze, ale także tam spali w pływającym szałasie. Pokazane tu zdjęcie Małego Bobrowa, wykonane z ul. Mickiewicza, liczy blisko pół wieku.

 

Skarb, o którym niebawem zacznę pisać, nie leży jednak na dnie żadnego z czterech miejskich (bo do trzech dodajemy jezioro Lasek przy ul. Szczecińskiej), kaliskich jezior. Nie mogę bowiem pominąć w tej gawędzie jeszcze jeziora Młyńskiego. Wszak to od niego zaczęły się tradycje Callies jako Badkurortu. Prekursorem zwabiania wczasowiczów było kąpielisko i wypożyczalnia łódek na półwyspie przy restauracji Schlosswall, do której zapraszał bardzo przedsiębiorczy właściciel Georg Wicht.

 

 Na początku XX wieku panie i panowie nie tylko kąpali się oddzielnie, ale też w ukryciu, to znaczy     w zabudowanych pływalniach. Ta kwadratowa, drewniana buda, widoczna na starej pocztówce miała, co dokładnie opisują dawni mieszkańcy, wielkość 7 na 7 metrów, liczoną wewnątrz. Po każdej stronie były po trzy kabiny, zamykane od środka. W samym basenie wydzielono małą część dla nieumiejących pływać.      I zaopatrzono ją od dołu w drewnianą podłogę, by kąpiącym się zapewnić grunt pod stopami. Do południa wstęp tu miały tylko panie, potem przez dwie godziny panowie, natomiast dzieci wpuszczano jedynie od godziny 14 do 16.

 

  Dodajmy, że podobne, zamknięte kąpielisko posiadała restauracja Bellevue na Bobrowie Wielkim, od strony szkoły. I jak widać na prasowym ogłoszeniu z lata 1905 roku, właściciel W. Krahl dopuszczał kąpiel jedynie panów i pań, z tym że panowie mogli pływać dłużej.

Taką samą budą dysponowali tam właściciele kaliskiego zamku (na zdjęciu - od strony Małej Stacji). Ale już w latach 20. obyczaje plażowe zmieniły się radykalnie i nastąpiło wymieszanie płci. Stąd zamiast obudowanych kąpielisk na palach, zaczęto stawiać na brzegu właśnie pawilony restauracyjne i szatnie. Najpierw jednak wabiono właśnie do kąpieliska na półwyspie Schlosswall. Warto popatrzeć na całą serię kolorowych pocztówek z Callies, wydanych na początku wieku XX we Wrocławiu. I niewątpliwie stał za tym Georg Wicht, gdyż te kartki pokazują głównie jego restaurację. Być może było tych pocztówek w zestawie więcej, ja posiadam jeszcze cztery (piątą już prezentowałem wyżej).

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Wracając jeszcze na chwilę do Bobrowa Wielkiego, to aż do połowy lat 70. nie mieliśmy na plaży w Ka- liszu Pomorskim właściwie nic. Bo tylko zagrody       z drągów jak dla bydła oraz poniemieckie pale ("ławeczki") w wodzie i ławki na brzegu plus pomost przy hangarze drużyny żeglarskiej. Poniemiecką wieżę do skoków z trampoliny usunięto na początku lat 60. Na tym zdjęciu (z roku 1973), moja Mama stoi na naszej "młodzieżowej" skoczni dobudowanej własnym sumptem do pomostu przy wyburzonym niedawno hangarze. W tle widać owe drągi, wyznaczające kąpielisko.

 

 Jak pamiętam, jezioro Młyńskie miało bardzo złą opinię, upodobali go sobie bowiem samobójcy. O ile      w Bobrowie Wielkim topiono się przez nieuwagę, to tu topiono się rozmyślnie. Pamiętam przypadek kaliskiego zegarmistrza, który złożył starannie ubranie w kostkę i skoczył do wody, by więcej nie wypłynąć. Tylko mieszkańcy ul. Koszalińskiej i ul. Suchowskiej pławili się tutaj. Pierwsi na porośniętym brzozami cyplu na wprost dawnej restauracji Schlosswall, drudzy, bliżej stadionu, przy drugim, większym cyplu, gdzie kuracjusze        z Funduszu Wczasów Pracowniczych mieli swoje miejsce na ognisko. Wszystko do czasu, bo kwaszarnia ogórków już w połowie lat 70. uczyniła wodę niemożliwą do kąpieli. Kto chciałby pływać w takiej zalewie, jaka wyciekała z beczek? Nawet ryby śmierdziały tym marynatem. Ponadto jezioro Młyńskie pochłaniało ofiary także zimą. Taka tragedia spotkała mojego sąsiada z ul. Świerczewskiego. Jeździł na łyżwach zbyt blisko wpływu Drawicy,a tam lód zawsze był cieńszy.

 

Ale najtragiczniejszy wypadek zdarzył się strażakom, którzy wjechali na lód ciężkim, bojowym wozem i utonęli wraz z nim (w zatoce przed remizą - na fotografii). Było to akurat w Syl- westra. Temu wjechaniu na zamarznięte jezioro nie należy się dziwić. Pamiętam zimy, gdy po Młyńskim regularnie kursowały na skróty traktory ciągnące przyczepy wyładowane pniami.       A my przyczepialiśmy się do nich i sunęliśmy na łyżwach, aż śmigało.

  

 Pozostajemy nad jeziorem Młyńskim, ale zmieniamy klimat i od zimy przechodzimy do najdłuższego dnia w roku oraz kończącej go, najkrótszej Nocy Świętojańskiej. Wchodząc na stadion, po lewej stronie brzozowej alei mamy obniżenie terenu. To tam stał przed rokiem 1945 słynny "Schleifstein", czyli kaliskie koło szlifierskie. I tu odbywały się nie Jarmarki Ogórkowe, a ceremonie szlifowania charakterów, ściągające zwłaszcza nowożeńców      z całych Niemiec.

 

 

Woda pod "Schleifstein" dopływała potokiem, który okresowo wysychał. A płynął dokładnie tędy, gdzie prowadzi urządzona na 700-lecie miasta ścieżka przyrodnicza do ustawionego na nowo - i na nowo zapomnianego - kamienia szlifierskiego. Dodajmy dla porządku, że ustawionego nie w tym co dawniej miejscu. Tu też kończą spacer zazwyczaj wycieczkowicze. Tymczasem potok wcale się nie zaczynał w tym miejscu, lecz wypływał z leżącego kilometr dalej, Jeziorka Syreniego. I stąd zresztą nazywano go dawniej Potokiem Syrenim. Jest takie piękne powiedzenie: "Aby dotrzeć do źródła, trzeba zawsze płynąć pod prąd".

  

Zachęcam nie tyle do popłynięcia, co do przedłużenia wycieczki korytem strumienia "pod prąd", aż dojdziemy do wysokiego, stromego wzgórza. To dawne grodzisko, które Niemcy nazywali Burgwall. Jeziorko Syrenie (lub jak opisałem je mapie - Dziewicze), leży najbliżej tego wzgórza. 

 

 

 

 

  Niedawno tam byłem. Co za rozczarowanie... Jeziorko,      w którym łapało się pyszne karasie oraz znajdywało na brzegach dorodne prawdziwki, zamieniło się w bajoro otoczone bagnami. Ale ja pamiętam jeszcze jak było stawem dogodnym nawet do kąpieli. A co dopiero przed II wojną? Wtedy całkiem wiarygodnie brzmiały dwie stare, niemieckie legendy, związane      z tym miejscem. Posłuchajcie...

"Piętnaście minut drogi od Rynku w Kallies znajduje się wzgórze Burgwall, na którym stał prawdopodobnie niegdyś zamek. U jego stóp leży mały staw, nazywany Jeziorkiem Syrenim. Głęboko pod jego dnem zakopano wielki skarb, którego strzegą dwie piękne, młode syreny. Co roku, w Noc Świętojańską, o północy, kąpią się one w tym jeziorze.

Kto właśnie w tę noc, gdy zegar na wieży kaliskiego kościoła zacznie wybijać północ, wyruszy wraz z pierwszym uderzeniem z Rynku do Jeziorka Syreniego i dobiegnie tam, gdy zegar zabije po raz 12. – ten… Ten posiądzie wielki skarb".

  

 Prawda, że to zachęcająca opowieść? Tyle, że         w tak krótkim czasie, jaki wyznacza dwanaście uderzeń zegara, nie sposób tam dotrzeć. Chyba, że motolotnią, lecz jak latać nią po ciemku. Zresztą, jest jeszcze jeden szkopuł, mianowicie zegar na kościelnej wieży od dawna nie wybija godzin... Na szczęście mamy jeszcze jedną legendę, poświęconą temu jeziorku. I ta, jak poprzednia, pochodzi ze zbioru niemieckich legend ludowych z powiatu drawskiego, autorstwa Otto Knoopa. Dodam dla zachęty, że w tej drugiej opowieści nikt nikogo nie pogania do biegów, tylko zachęca do spaceru. I daje na niego - by dotrzeć do celu - całe pół godziny.

 "Na północny zachód od Kallies, około pół godziny drogi od miasta, u podnóża wysokich pagórków leży niepozorne, małe Jeziorko Syrenie (Jungfernsee). Nad jego brzegiem, gdzie piętrzą się wzgórza, stał dawno temu zamek. Zamku już dawno nie ma, a jego ślady zaorały pługi rolników uprawiających tam pola. Ale po dziś dzień, o północy w Noc Świętojańską,     w jeziorku kąpią się trzy piękne syreny. I w tym samym czasie, z jego głębin słychać bicie srebrnych dzwonów"...  Jak z tego wynika, każdy może koncertu dzwonów posłuchać i na te syreny (aż trzy!) popatrzeć.

 

Bogumił Kurylczyk