MY - KALISZ POMORSKI - OKOLICE - ŚWIAT
O Janie Przygiędzie
 O Janie Przygiędzie
 - wspomina żona Anna

             „Upływa szybko życie, jak potok mija czas, za rok, za dzień, za chwilę, razem nie będzie nas”. Tak mogą mówić wszyscy, bo „Wszystko przemija powoli i to co cieszy, i to co boli”. Jakże trafnie odnoszą się słowa tych dawnych pieśni dla tych, którzy jako bardzo młodzi ludzie zostali nakazem pracy skierowani do wsi i miasteczek na tzw. Ziemie Odzyskane. Pochodzili oni  m.in. z Bydgoskiego, Rzeszowskiego.
    Nazwę Kalisz Pomorski usłyszałam pierwszy raz, gdy mój brat Aleksander po przerwaniu studiów biologii na Uniwersytecie im. Mikołaja Kopernika w Toruniu nakazem pracy został skierowany w 1952 r. do pracy w tworzącym się liceum ogólnokształcącym.  Rok później pojawił się w Kaliszu Jan Przygięda, który uzyskał dyplom ukończenia studiów wyższych stopnia pierwszego na Wydziale Geograficzno-Biologicznym w Państwowej Wyższej Szkole Pedagogicznej, będącej wówczas częścią Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. Dzięki zdobytym kwalifikacjom mógł  uczyć  geografii w szkołach ogólnokształcących stopnia podstawowego i licealnego oraz w zakładach kształcenia nauczycieli.
    Jakież było jego zdziwienie, wręcz załamanie, gdy zobaczył Kalisz jako ruinę. Miasto zniszczone w 90. proc. Miejsce, w którym miał rozpocząć pracę i spędzić całe swoje dorosłe życie. Reakcją na to co zobaczył był płacz. Trudno wręcz wyobrazić sobie młodzieńca zalewającego się łzami. Po trzech latach studiów w Krakowie, który nie uległ żadnym zniszczeniom wojennym, znalazł się wśród ruin. Ocalałe budynki to m.in. szkoła, poczta i częściowo internat. Pierwsze miejsce zamieszkania to niewielki pokój i kuchenka, które dzielił z trzema kolegami, którzy podobnie jak on nakazem pracy zostali skierowani do Kalisza. Byli to Alojzy Ludwiczak, Jerzy Andrzejczak i Jan Kapuśniak. Czterech młodych ludzi zakwaterowano w maleńkim mieszkanku, bez żadnych podstawowych wygód. Potrzeby fizjologiczne załatwiali w gruzach, albo w oddalonych  100 m ubikacjach szkolnych (wychodkach). Po dwóch latach warunki mieszkaniowe nieco się poprawiły bo zamieszkał tylko we dwójkę z moim bratem Aleksandrem. Obaj pracowali w liceum i w nowo wygospodarowanym internacie.   
    Prof. J. Przygięda był bardzo zaangażowanym sportowcem. Już w szkole średniej prowadzonej przez księży saletynów w Dębowcu zdobywał nagrody wojewódzkie w biegach długodystansowych.  W Kaliszu założył drużynę piłki siatkowej, z którą jeździł po całym powiecie. Młodzież z Kalisza prawie zawsze wygrywała. O jego osiągnięciach siatkarskich dowiedziałam się, gdy stałyśmy z córką nad jego grobem. Podszedł do nas już nieżyjący Jan Celmer i powiedział: „Taki sportowiec i już nie żyje, a ja woziłem jego drużynę po całym powiecie”. Swoich kolegów nauczycieli próbował także zarazić narciarstwem. Pochodził z miejscowości, w której były niewysokie górki, dlatego jeździł na nartach zrobionych z desek przez swojego ojca. Gdy w okolicach Kalisza odkrył górę dwustumetrówkę, namówił znajomych do uprawiania tego sportu. On sobie radził zupełnie dobrze, ale koledzy pochodzący z nizin pierwszy raz mieli narty na nogach. Efekt był taki, że A. Ludwiczak zjeżdżając uderzył w drzewo. Po długim pobycie w szpitalu okazało się, że nie będzie już słyszał na jedno ucho. Inny nauczyciel, pan Radecki, po zderzeniu z drzewem uszkodził sobie nogę i już do końca życia lekko utykał. Jan jako mąż i ojciec zaprzestał działalności sportowej. Musiał myśleć o utrzymaniu rodziny, dlatego pracował zarówno w szkole dziennej i wieczorowej. Był też wychowawcą w internacie.
    W latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych nauczyciele z liceum byli wożeni kilka razy w tygodniu do jednostki wojskowej w Mirosławcu, gdyż po wojnie wielu oficerów nie miało matury, a może nie tylko. Znane było wtedy powiedzenie: „Nie matura, lecz chęć szczera czyni z ciebie oficera”. Dzięki nauczycielom z Kalisza zdobyli średnie wykształcenie. W latach 70-dziesiątych potrzebowali go także podoficerowie i pracownicy cywilni, ale oni przyjeżdżali już służbowymi samochodami do kaliskiej szkoły.
    Jak wcześniej wspomniałam w Kaliszu dominowały stosy ruin, więc nauczyciele z młodzieżą ze starszych klas prawie codziennie po południu pracowali przy odzyskiwaniu cegieł, które  układano w stosy. Dziwne było tylko to, że na drugi dzień już ich nie było. Znikały w nocy.
    W listopadzie 1957 r. najbliższy przyjaciel Aleksander Żółtowski, z którym dzielił pokój, ożenił się. Jan musiał opuścić dotychczasowe miejsce pobytu. Zamieszkał w tzw. internacie męskim, mieszczącym się  przy ulicy św. Wojciecha. Tam już miał pewien stopień luksusu, bo była woda i  wspólna łazienka. Na weselu przyjaciela poznał swoja przyszłą żonę, siostrę pana młodego. Niespełna rok później odbył się następny ślub. Jan Przygięda pojął za żonę Annę Żółtowską. Odtąd nie był już sam, miał przy sobie najbliższą osobę. Do tej pory jego rodzice i brat mieszkali na drugim końcu Polski. Aby ich spotkać  musiał pokonać 800 km, jadąc prawie dobę do Jasła, a potem jeszcze pieszo 12 km, często w nocy. Wtedy nie funkcjonowała tam miejska komunikacja samochodowa. Teraz jest zupełnie inaczej.
    Po ślubie mieszkaliśmy kilka miesięcy w małym pokoiku bez jakichkolwiek wygód (woda, ubikacja). Tuż przed narodzinami syna otrzymaliśmy trzypokojowe mieszkanie, oczywiście bez takich luksusów jak chociażby toaleta. Dwa pokoje udało się nam skromnie umeblować, trzeci pełnił funkcje lamusa. Lata mijały, a Jan P. z rodziną trwał w tym zrujnowanym miasteczku. Wielokrotnie proponowano inne różne stanowiska, a to dyrektora liceum, a to znacznie lepiej płatną pracę w inspektoracie w Drawsku. Warunek był tylko jeden, aby zapisał się do partii i przestał chodzić do kościoła. Ani jedno ani drugie nie wchodziło w grę. Pochodził przecież z prostej, wiejskiej bardzo religijnej rodziny. Dzieci, a miał ich dwoje: Dariusza i Katarzynę ochrzcił w Kaliszu, do Pierwszej Komunii Świętej także posłał na miejscu. Nie wywoził ich do innych parafii.
    Pełnił różne funkcje społeczne. Był prezesem ZNP, instruktorem geografii na powiat drawski. Przez prawie dwadzieścia lat był kuratorem sądowym w Drawsku. Zawsze miał pod opieką kilku młodych ludzi, sprawiających kłopoty wychowawcze. Gdy na początku lat sześćdziesiątych przypuszczano atak na nauczycieli nienależących do PZPR, kilku wśród  nich, w tym  Jan Przygięda, zawiązali koło: Zjednoczone Stronnictwo Ludowe. Zaprzestano  nagonek, bo przecież już należeli do partii, co prawda nie tej wiodącej, tylko niewiele znaczącej przybudówki. Była to partia chłopska, wiec należący do ZSL często jeździli na zebrania wiejskie, aby uświadamiać chłopów, że wszystko, co czyni wiodąca partia PZPR jest słuszne, mające na celu dobro mieszkańców wsi i miast. Ile w tym było obłudy to trudno wyrazić.
    Na początku lat sześćdziesiątych wybudowano w Kaliszu dwa pierwsze bloki mieszkalne. Wiązało się to z budową „Żelgazbetu” (późniejszego „Prefabetu”). W późniejszych latach budowali następne bloki, gdyż ludzi przybywało do pracy w nowo otwartym zakładzie, produkującym płyty żelazobetonowe.
    Jakaż wielka radość zapanowała w rodzinie Przygiędów, gdy pod koniec lat siedemdziesiątych przydzielono im niewielki domek tzw. „mikołajek”,  gdyż zbudowano go z płyt trzcinowych. Ze względu na materiał, z jakiego był wykonany miał nam służyć 20 lat. Dzięki temu, że został obudowany cegłami i płytami styropianowymi mieszkamy w nim do tej pory.
    W roku 1970 prof. Przygięda ukończył drugi stopień studiów i uzyskał stopień magistra geografii. Trudno sobie teraz wyobrazić, jakim to odbyło się kosztem. Przez dwa lata, przynajmniej  raz w miesiącu, w piątek o godz. 18., wsiadał do pociągu na tzw. małej stacji, aby o piątej rano znaleźć się na dworcu w Krakowie. Potem skromne śniadanie, przegląd notatek i udanie się na uczelnię. W niedzielę wieczorem po wykładach i egzaminach znów pociąg i powrót do Kalisza. Do domu wpadał, aby się obmyć, coś przegryźć i iść do szkoły na lekcje. W pociągu przygotowywał się do zajęć. Wszystko skończyło się pomyślnie, jednak nie spoczął na laurach.
    Założył w liceum drużynę harcerską o profilu turystyczno-krajoznawczym, której celem było poznanie kraju ojczystego. Dzięki zapobiegliwości opiekuna udało się zdobyć skromne dotacje i zorganizować kilka wypraw krajoznawczych m.in. Szlakiem Kopernika, szlakiem błękitnym (nadmorskim) oraz szlakiem bieszczadzkim. Ostatnia wyprawa w Bieszczady odbyła  się 1976 roku. Był to trudny okres (wydarzenia radomskie). W środkach masowego przekazu ogłoszono decyzję ówczesnego rządu o drastycznych podwyżkach żywności, a zwłaszcza mięsa i cukru. Wydawało się, że ten obóz wędrowny zostanie przerwany. Jednakże dzięki zaparciu uczestników i zaangażowaniu opiekunów udało się przejść cały zaplanowany szlak bieszczadzki, który kończył się nad Zalewem Solińskim. Z tej wyprawy, a także z poprzednich sporządzono piękny album, ukazujący przeurocze zakątki naszej ojczyzny. Złożono go na ręce dyrektora. Być może znajduje się w archiwach szkolnych. Lata następne były burzliwe nie tylko w kraju, ale i w szkole. Ale o tym nie warto wspominać.
    Zdrowie Jana Przygiędy coraz bardziej się pogarszało, dlatego gdy w roku 1984 władze zarządziły, że po 30 latach pracy w zawodzie można odejść na emeryturę, skorzystał z tej szansy. Odszedł po 31 latach nienagannej pracy, zawsze wierny swoim zasadom, zawodowi, a także nowej, małej ojczyźnie, jaką okazał się Kalisz. Nie szukał lepiej płatnej pracy, chociaż niejednokrotnie miał tę możliwość.
    Choroba coraz bardziej niszczyła organizm, przeszedł poważną operację. Wykryto najgorszą z chorób- raka. W szpitalu najpierw w Szczecinie, potem w Wałczu troskliwie się nim opiekowano. Jednak choroba czyniła coraz większe spustoszenie w organizmie. Na dwa dni przed śmiercią został przewieziony karetką do domu. Zmarł w otoczeniu najbliższej rodziny. Odszedł na zawsze, ale pozostał wierny ziemi, na którą go skazano nakazem pracy po ukończeniu studiów. Przyjechał młody, przystojny człowiek, a odszedł styrany życiem, 25 października 2004 roku.

Od Redakcji:

Dziękujemy Pani Profesor za wspomnienia o swoim Mężu. A przy tej okazji, także za Jej niezapomniane lekcje języka polskiego prowadzone z wyobraźnią.